Stanisława Wincza, Jan Pastor, urodzeni w 1929 i 1931 r.
Nasze dzieciństwo
Filmowe wspomnienie Stanisławy Winczy jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Jesteśmy rodzeństwem. Wspomnienia te są naszym wspólnym opracowaniem.
Rodzice ojca starali się przestrzegać zasad tradycji żydowskiej. Dziadek Izrael Berisch, dwojga imion Pastor i babcia Fradel Pastor, córka kupca Seliga Seidena i Rywki, prowadzili nieduży sklep kolonialny na Bogdanówce we Lwowie.
O tym, że takie były ich imiona, dowiedzieliśmy się dopiero kilka lat temu, dzięki udostępnionej nam kserokopii kilku kart dotyczących naszej rodziny, z „Ksiąg urodzin izraelickiego okręgu metrykalnego Lwów”.
Dla nas przed wojną byli to: babcia Fredzia i dziadek Benek. Mimo że sklep nie dawał znaczących dochodów, ich dzieci ‒ z wyjątkiem najstarszej córki Pesi (Pesel) ‒ ukończyły studia wyższe. Szymon – medycynę, Arnold, nasz ojciec (urodzony 1.01.1899) – prawo, Jumek (Joachim) – politechnikę i najmłodsza Bronka – biologię na tym samym Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, na którym studiował nasz Tatuś.
Nie pamiętamy, w jakim języku rozmawiano w domu dziadka Pastora, ale do nas zwracali się po polsku. Dziadek i babcia Pastor umarli przed okupacją niemiecką.
Dziadek ze strony mamy, Herman (Herman – Hirsch wg „Księgi metry- kalnej ślubów z Brzeżan za rok 1897”) Weinstein (miał nieukończone studia prawnicze), był naczelnikiem poczty we Lwowie. Uprzednio pracował w Bielsku-Białej, mieście urodzenia naszej Mamusi.
Babcia Henrietta (Jente – Henrietta; patrz Herman ‒ Hirsch) wychodząc za mąż za dziadka była wdową, starszą od niego o 2 lata. Pięknie grała na fortepianie i udzielała lekcji muzyki. Z pierwszego małżeństwa miała dwoje dzieci. Z dziećmi tymi nie zetknęliśmy się.
O córce nie potrafimy nic powiedzieć – wiemy tylko, że malowała obrazy. Syn z pierwszego małżeństwa Janek vel Jakub Klotzel studiował prawo. W czasie studiów przyjął katolicyzm. Jako ochotnik brał udział w wojnie, poległ pod Radzyminem 13 sierpnia 1920 roku. U dziadków na ścianie wisiał jego portret. Babcia nie znała miejsca pochowania syna. Chodziła często na Grób Nieznanego Żołnierza na cmentarzu Obrońców Lwowa i go wspominała.
Rodzice Mamusi to dla nas babcia Tunia i dziadek Henio, w ich domu rozmawiano wyłącznie po polsku, tylko jeżeli chciano, by dzieci nie rozumiały, o czym się mówi, rozmawiano po niemiecku. (Dzieci na ogół wiedziały o co chodzi). Rodzina Weinstein długo mieszkała na Śląsku Cieszyńskim, okres I wojny światowej spędzili w Wiedniu i mówili poprawną c.k. [cesarsko-królewską] niemczyzną.
Dziadek miał dwóch braci: starszego, Józefa c.k. radcę, bankowca, zamieszkującego wraz z żoną Ernestyną piękną willę w Bielsku-Białej. Jedyny jego syn (też bankowiec) Kazik miał dwie córki: Jagódkę i Wandę (imiona oczywiście na cześć córek marszałka J. Piłsudskiego), które były od nas nieco starsze.
Młodszy brat dziadka, Leon, zawodowy oficer (major, gdy się z nim zetknęliśmy nie był już w czynnej służbie), mieszkał w Krakowie z dwiema około dwudziesto- letnimi ładnymi, rozchichotanymi córkami. W domach braci dziadka (podobnie jak uprzednio wspomniano u dziadków) mówiono wyłącznie po polsku.
Z rodzeństwa babci pamiętamy ciocię Rózię, matkę Eugeniusza ‒ prawnika, który w trakcie studiów przyjął katolicyzm. Odegrał on w naszym życiu znaczącą rolę, co opiszemy dalej. Rózia miała też córkę Walę, wysportowaną 30-letnią urzędniczkę. Ciocia Rózia zajmowała skromne mieszkanko we Lwowie przy ulicy Żółkiewskiej. Ulica ta weszła „za Niemców” w obręb getta.
Z małżeństwa z dziadkiem babcia urodziła trzy córki: Paulę, Lolę i najmłodszą Elę, naszą Mamę. Paula, najstarsza, miała wykształcenie muzyczne i była nauczycielką gry na fortepianie. Jej mąż Michał Einleger był profesorem geografii w gimnazjum i liceum imienia Władysława Jagiełły w Drohobyczu. (W tym samym gimnazjum uczyli też Brunon Szulc i Józefina Szelińska – jego narzeczona).
Wujek Michał był lewicowcem, regularnie odwiedzał drohobyckie więzienie, gdzie prowadził zajęcia z osadzonymi. Mieli syna Jerzyka pięknie grającego na fortepianie, który w 1939 roku zdał maturę. Za „pierwszych Sowietów” rozpoczął studia z geografii i geologii na uniwersytecie we Lwowie.
Lola, średnia, była uzdolniona muzycznie i plastycznie. Pracowała jako urzędniczka i po przeszkoleniu jako pielęgniarka. Miała wielu przyjaciół i wiele przyjaciółek.
Nasza Mama Ela, urodzona w 1901 roku, była najmłodsza. Mówiła nam, że chciała zostać astronomem, nic z tego nie wyszło, dziadkowie zamiast do gimnazjum posłali ją do szkoły handlowej i Mamusia została księgową. Mamusia zawsze bardzo dużo czytała, przez całe życie doskonaliła swoją znajomość języków obcych (niemiecki, francuski, angielski i rosyjski).
Ojciec studiował w latach 1917‒1927 (z kilkuletnią przerwą wojenną). Jednocześnie pracował w Powszechnym Banku Związkowym we Lwowie, w którym również pracowała Mama. Nasz Ojciec pomagał swojej starszej siostrze Pesi, której mąż prowadził niezbyt szczęśliwie kolejno bankrutujące sklepy, oraz studiującemu rodzeństwu.
Nasi rodzice Arnold i Ela – Elżbieta pobrali się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Początkowo mieszkali z rodzicami Mamy we Lwowie przy ulicy Wincentego Pola, gdzie urodziła się w 1929 roku Alusia, w dokumentach Aleksandra.
Następnie Ojciec został prokurentem prowadzącym oddział Banku w Drohobyczu. Tam przeprowadzili się do własnego domu z dużym ogrodem przy ul. św. Jana 43, gdzie w 1931 urodził się Rysio, w dokumentach Eryk.
Rodzice prowadzili ożywione życie towarzyskie, na spotkaniach mieszkający w pobliżu mecenas Hajes śpiewał pięknym tenorem wojskowe piosenki, przypominamy sobie też częste wieczory brydżowe, zbiorowe wyjazdy do Worochty na narty i wycieczki. (Z jednej z takich wypraw Mamusia wróciła ze złamaną nogą, o co mały Rysio miał do niej wielki żal).
Przychodziła często ciocia Paula z synem Jerzykiem. Przyjeżdżała ze Lwowa ciocia Pesia z synami Gieńkiem i Mońkiem (wyemigrowali do Argentyny w roku 1935). Przyjeżdżali też do nas ze Lwowa pozostali wujkowie i ciocie oraz inni przyjaciele rodziców.
We framudze drzwi była mezuza, poza tym pamiętamy niebieską blaszaną puszkę-skarbonkę z namalowaną na niej białą Gwiazdą Dawida oraz to, że pewnego razu ojciec zapalał świeczki umieszczone na długiej listewce. Nie pamiętamy święcenia szabasu, domu naszego nie można było uznać za religijny. Wszyscy znajomi naszych rodziców mówili wyłącznie po polsku, jednak wydaje się nam, że większość z nich była Żydami.
Chodziliśmy do „szkółki”, czyli przedszkola pani Orensztajnowej. W szkółce mówiono wyłącznie po polsku. Uczyliśmy się wierszyków, np. Bełzy: „Kto ty jesteś, Polak mały”, śpiewaliśmy wojskowe lub góralskie piosenki, dzieci czuły się Polakami ‒ niemniej jak sobie to uprzytamniamy, prawie, a może wszystkie dzieci były Żydami.
W lutym 1935 roku nasz Ojciec popełnił samobójstwo – strzelając sobie w skroń. Zostawił list do Mamusi, w którym Ją bardzo przepraszał. Powodem tego czynu była defraudacja popełniona przez najbliższego współpracownika i przyjaciela, któremu ojciec poręczył bardzo duży kredyt, a który uciekł za granicę.
Mama wpadła w ciężką depresję. Usiłowała odebrać sobie życie. Cała rodzina otoczyła nas serdeczną opieką. By troszczyć się o nas, dziadkowie zlikwidowali lwowskie piękne mieszkanie i przenieśli się do naszego domu w Drohobyczu.
Nasza sytuacja finansowa nie była najlepsza, dostawaliśmy regularnie jakieś pieniądze z towarzystwa ubezpieczeniowego, ale dom był obciążony hipoteką. Ponieważ był dość obszerny, Mama wynajmowała pokoje na piętrze. Jeszcze za życia Tatusia mieszkała tam przyjaciółka Mamusi Joasia Bekierska, z domu Czarkowska, z mężem. (Z jej matką Mamusia utrzymywała stałe kontakty podczas okupacji niemieckiej). Po śmierci Tatusia lokatorów było więcej.
Mimo nienajlepszej sytuacji materialnej wyjeżdżaliśmy co roku na „letnisko”. W tych czasach często wyjeżdżało się razem ze służącą, zabierając w olbrzymich koszach własną pościel. Towarzyszył nam nasz kuzyn Jerzyk (syn cioci Pauli i wujka Michała). Opiekował się nami i pomagał Mamie.
Po jakimś czasie pojawił się w naszym domu sympatyczny i przystojny kuzyn Mamusi Eugeniusz Karniol ‒ wiceprokurator, a później sędzia sądu w Równem na Wołyniu. Był katolikiem, od wielu lat sądownie separowanym z żoną. Zostawiła go z synem Tadziem (rocznik 1924), który uczęszczał do szkół zakonnych z internatami, w tym do znanej jezuickiej szkoły w Chyrowie, a wakacje spędzał na obozach harcerskich.
Eugeniusz bardzo nam się podobał, poświęcał nam dużo czasu, odwiedzał nas wielokrotnie w Drohobyczu, a także na letnisku w Rozłuczu, gdzie spędzaliśmy lato. W tym czasie Mama zaczęła też często wyjeżdżać do Lwowa. Widać było, że bardzo się lubią. Mama już nie była smutna. Mamusia przyjęła chrzest i pobrali się. Zaczęliśmy do Eugeniusza mówić tatusiu.
Przypominamy sobie scenę ze Lwowa mniej więcej z tego okresu. Szliśmy z Mamusią gdzieś w okolicach uniwersytetu, na ulicy zaczęło się wyczuwać jakiś niepokój, ulicą szły grupki młodych mężczyzn, a część z nich miała w rękach laski. Weszliśmy z Mamusią do apteki. Po chwili wbiegł tam mężczyzna z czarnym zarostem, krwawiący z rozbitej głowy. (Byliśmy prawdopodobnie świadkami minipogromu).
Wiosną 1938 roku pojechaliśmy z ojczymem do Nowogródka, gdzie też przyjęliśmy chrzest. Alusia otrzymała imiona Stanisława Aleksandra, a Rysio Jan Ryszard. Imiona wybrał nam ojczym, uważając je za typowo polskie.
W tymże roku Mama sprzedała dom w Drohobyczu i przenieśliśmy się do Sarn na Wołyniu, gdzie ojczym otworzył kancelarię adwokacką. Dziadkowie wrócili do Lwowa. Zamieszkali w nowej kamienicy przy ul. Lisa-Kuli 8.
Lato 1938 spędziliśmy we Lwowie i Zimnej Wodzie pod Lwowem oraz częściowo już w Sarnach. Tam spotkaliśmy się z Tadziem, który powrócił z obozu harcerskiego. Tadzio nam imponował i bardzo go polubiliśmy.
Ojczym urządzał mieszkanie i kancelarię, a Mama uczyła się pisać na maszynie, by prowadzić sekretariat. Nami zajmowała się w tym czasie pani Stefa Lippman, nauczycielka ze Lwowa, której głównym zadaniem było wprowadzenie nas w katolicyzm. Uczyła nas modlitw, chodziliśmy z nią do kościoła. We Lwowie odwiedzaliśmy z nią w klasztorze jej znajomą karmelitankę bosą siostrę Agnieszkę.
W naszej świadomości ufiksował się zakaz mówienia, że kiedykolwiek byliśmy żydami w sensie wyznania. W sensie narodowym, jak uprzednio wspomniano, zawsze czuliśmy się Polakami. Z końcem lata pani Stefa otrzymała etat w szkole i nas opuściła.
Tory kolejowe dzieliły Sarny na tak zwane strony poleską i wołyńską. Strona wołyńska, starsza, z rynkiem, zamieszkana głównie przez Żydów, i strona poleska, nowsza, gdzie mieścił się sąd, starostwo, nowa szkoła powszechna, gimnazjum, koszary, bloki oficerskie, nowy kościół garnizonowy itd. Wspólne dla obu części Sarn było wszechobecne w czasie deszczów błoto. Przed naszym domem były chodniki z drewna, z którymi zetknęliśmy się pierwszy raz w życiu.
W Sarnach mieszkaliśmy po stronie poleskiej w długim parterowym budynku przy ul. 11 Listopada, blisko stacji. Mieszkanie pięciopokojowe wydawało się nam ciasne i z trudem mieściły się w nim meble z Drohobycza. Studnia z żurawiem była w podwórzu, ubikacja tamże.
Druga połowa domu była wynajmowana przez oficera „dwójki”, którego żona prowadziła jadłodajnię. Bawiliśmy się z ich córką Jadzią, gimnazjalistką. Tadzio kolegował się z ich synem maturzystą. Właścicielka domu, Ukrainka, z dwiema dorosłymi córkami mieszkała w suterenie.
Kancelaria adwokacka zaczęła się rozwijać, ojczym przyjął aplikanta pana Lifszyca. Rodzice prowadzili ożywione życie towarzyskie. Nie przypominamy sobie wśród ich znajomych innego Żyda, poza panem Lifszycem. (Pan Lifszyc przeżył wojnę w Rosji, po wojnie prowadził na Wybrzeżu sklep, a następnie wyjechał do Izraela).
Ojczym działał w Związku Oficerów Rezerwy, Kole Przyjaciół Harcerstwa oraz był sekretarzem lokalnej Macierzy Polskiej. Z działalnością w Macierzy było związane wyłączne użytkowanie zakupionego dla niej (przez ojczyma) używanego samochodu Oldsmobile kabriolet (na drewnianych szprychach!), którego kierowcą został Misza – Ukrainiec, szofer ojczyma z czasów, gdy miał własny samochód.
Ojczym prenumerował Dziennik Ustaw, Monitor oraz kilka pism wydawanych przez ojca Kolbego, takich jak: „Rycerz Niepokalanej”, „Rycerzyk Niepokalanej”, „Mały Dziennik” itp. Były w nich dowcipy o Żydach, których Jaś, gdy zaczął czytać, mimo woli uczył się na pamięć.
Na Wielkanoc do naszego domu przychodził proboszcz ksiądz Sąsiadek święcić potrawy. W Sarnach Stasia, która uczęszczała do I i II klasy szkoły powszechnej w Drohobyczu, rozpoczęła klasę trzecią. Miała dużo koleżanek, ale zaprzyjaźniła się z jedną, była to Ita, czyli Maria Brzozowicz – nasza Sprawiedliwa.
Wiosną 1939 Stasia przystąpiła do I Komunii Świętej. Należała do „Teresek”, zresztą już uprzednio pod wpływem Stefy przeczytała Żywot św. Teresy od Dzieciątka Jezus i była b. pobożna. Jaś rozpoczął klasę pierwszą.
W klasie tej były dwa oddziały: polsko-żydowski i polsko-ukraiński. Jaś został zapisany przez ojczyma do tego drugiego. Ojczym, który między innymi działał w harcerstwie, zapisał go do „zuchów”. Jaś nie przypomina sobie żadnych kolegów Żydów z tego okresu.
Wakacje 1939 spędzaliśmy na letnisku w Żegiestowie. Ojczym pewnego popołudnia wziął Jasia na plac przed domem zdrojowym, gdzie z megafonów ze wzruszeniem wysłuchali słynnego przemówienia o nieoddawaniu guzika.
Ojczym, który był podporucznikiem rezerwy broni pancernej, został zmobilizowany, pojechał do Sarn po zawsze gotowy do użytku mundur i pistolet, a następnie do jednostki w Łucku. Skróciliśmy pobyt w Żegiestowie i wróciliśmy do Sarn. W Sarnach był już Tadzio, który wrócił z obozu harcerskiego.
Władze nakazały obywatelom przygotowywać się do wojny: kopać okopy, które miały służyć w razie nalotu jako schrony przeciwlotnicze (na naszym podwórku wykopano rów 2 na 3 m!), szyć tampony, które miały pełnić rolę masek p.gaz., oczywiście po uprzednim zwilżeniu ich własnym moczem, naklejać na szyby paski papieru celem ochrony przed odłamkami szkła.
Ojczym zatelefonował do nas z jednostki wojskowej, by zrobić zapasy. Mamusia kupiła duży worek mąki, worek cukru, worek soli, kilka puszek herbaty i inne artykuły. My, dzieci, byliśmy przekonani, że wojna potrwa krótko i ją wygramy, gdy nasza star- sza koleżanka Jadzia (której ojciec był zresztą pracownikiem „dwójki”), ośmieliła się wyrazić odmienną opinię, uważaliśmy ją za zdrajcę.
1 września 1939 roku Niemcy napadli na Polskę. Dworzec w Sarnach był kilkakrotnie bombardowany. W czasie nalotów kryliśmy się w wykopanej jamie – okopie. Przedwojenny optymizm się skończył. Do Sarn zaczęli napływać uchodźcy przed Niemcami.
U nas zamieszkali dwaj bracia studiujący we Lwowie: Tolek i Julek Lichtensteinowie – katolicy. Tolek był studentem medycyny, młodszy Julek studiował handel zagraniczny. Ich rodzice byli lekarzami w Przemyślu. Obaj znaleźli zatrudnienie w miejscowym szpitalu.
Zatrzymało też się u nas na krótko kilku zwolnionych więźniów politycznych, którzy uważali nas za burżujów. Chodzili na spacery z naszą ładną pomocą Marysią i buntowali ją (bez skutku) przeciw burżuazyjnym wyzyskiwaczom.
Ludzie, wśród nich Tadzio, chodzili na dworzec, skąd przynosili różne dobra z rozbitych transportów wojskowych.
Po mniej więcej dwóch tygodniach w naszym domu pojawił się pan o drewnianej nodze (inwalida z poprzedniej wojny), który organizował samoobronę przed ewentualnym atakiem wiejskiej ludności ukraińskiej.
17 wrześnie do Sarn wkroczyła nieimponująco wyglądająca Armia Czerwona. Po kilku dniach wykwaterowano nas z mieszkania.
Zamieszkaliśmy w piątkę – nasza Mama z nami i Tadziem oraz Marysia ‒ przy ul. Polnej czy też Leśnej w pokoju z kuchnią, w której znajdował się olbrzymi piec chlebowy. Tadzio zastrzegł sobie miejsce do spania na zapiecku. Tadzio, mimo różnicy wieku, spędzał z Jasiem dużo czasu, bawili się z chłopcami z sąsiedztwa w Indian itp.
Sowieci wprowadzili swoje porządki, czas zamiast tygodni dzielono na pięciodniówki. Wprowadzono „dziesięciolatkę”, w związku z czym cofnięto nas o klasę niżej. Zabrakło żywności, po chleb trzeba było ustawiać się nocą w kolejce. Zaczął funkcjonować czarny rynek.
Wywożeni byli nasi znajomi, przyjaciele, koledzy, zabierano ich z domu bez uprzedzenia, mieli bardzo mało czasu i często nie mieli najpotrzebniejszych rzeczy. Nasza Mama z nami zanosiła im do wagonów zapasy jedzenia, ciepłą odzież, koce.
Jeszcze przed wywózkami zaczęły się aresztowania wyższych urzędników i funkcjonariuszy państwowych. Został aresztowany, a potem wywieziony pan Bolesław Brzozowicz – zawiadowca stacji Sarny, ojciec Stasi przyjaciółki, a następnie Sprawiedliwej Ity (Marii). Ona wraz z matką i siostrą wyjechały do Lwowa, gdzie mieszkała ich rodzina.
Miszka, o którym wspomniano wcześniej, został zatrudniony przez nową władzę. Wiosną 1940 r. poinformował nas, że Mama i my dwoje jesteśmy na liście do wywózki. Wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu i wyjechaliśmy do Lwowa. Tadzio, który był już dużym chłopcem, a nie był umieszczony na liście do wywózki, został w Sarnach. Została z nim także Marysia, która nie miała gdzie się udać, bo jej rodzina mieszkała w województwie lubelskim, które wchodziło w skład Generalnej Guberni.
We Lwowie zamieszkaliśmy początkowo u dziadków Weinsteinów. Zastaliśmy tam już brata dziadka, wiekowego „radcę” Józefa, jego żonę Ernestynę oraz ich synową Irenę z córkami Jagódką i Wandzią. Mieszkał tam także kuzyn Jerzyk z Drohobycza, student.
Mama i Tadzio z Marysią zorganizowali transport z Sarn do Lwowa dwóch koszy – kufrów pościelowych z różnymi ubraniami, w tym z całą garderobą ojczyma. (Ze sprzedaży tych rzeczy utrzymywaliśmy się przez całą okupację niemiecką).
Było ciasno, ale wesoło. Wandzia i Jagoda chodziły do szkoły, my nie, bo nie byliśmy zameldowani.
Po pewnym czasie cała rodzina Józefa została wywieziona do Rosji. My w popłochu zostaliśmy przez Mamę przewiezieni do Drohobycza do cioci Pauli, gdzie przebywaliśmy do końca wakacji. W Drohobyczu na podwórku Jaś bawił się z dwoma żydowskimi rówieśnikami: Celkiem, którego ojciec przed wojną był nauczycielem religii, i Benkiem.
Chłopcy puszczali papierowe okręty na podeszczowe kałuże, trochę się poszturchiwali i bardzo dużo rozmawiali. Tematem rozmów między innymi były obyczaje religijne. Jaś nie przypomina sobie, by chwalił się swoim katolicyzmem.
Po powrocie do Lwowa zamieszkaliśmy u cioci Loli przy ulicy Ochronek. Ciocia zajmowała jeden pokój w byłym mieszkaniu swojej przyjaciółki Ireny Bart. Reszta mieszkania była zajęta przez Sowietów. W mieszkaniu dziadków, w miejsce wywiezionego Józia z rodziną, też był dokwaterowany jakiś Sowiet.
Zaczęliśmy chodzić do szkoły przy tej samej ulicy. (Była to dawna żeńska zakonna szkoła „Notre Dame”). Ponieważ nie mieliśmy świadectw z Sarn, zaczęliśmy po raz trzeci uczęszczać do tej samej klasy; Stasia do trzeciej, a Jaś do pierwszej. Mamusia pracowała w jakiejś stołówce jako księgowa, a spała, wynajmując gdzieś łóżko na noc, jak to się wtedy mówiło „kątem”.
Pod koniec roku 1940 zachorowaliśmy na szkarlatynę. Wzięto nas do szpitala, gdzie przebywaliśmy 6 tygodni. Umieszczono nas w około trzydziestołóżkowej sali, w której przebywały zarówno niemowlęta, jak i dwudziestolatki. W szpitalu ścięto nam włosy na zero, zgodnie z aktualnymi przepisami. Jaś był do takiej fryzury przez ojczyma przyzwyczajony, u Stasi wywołało to wielki płacz.
Stasia, która stosowała się dokładnie do zaleceń personelu, przechodziła chorobę ciężej niż Jaś, w szpitalu niezdyscyplinowany, traktujący pobyt lekko, jak zabawę.
W szpitalu poznaliśmy Irkę Suchanek, starszą od nas o kilka lat dziewczynkę z sierocińca, z którą zaprzyjaźniliśmy się. Odwiedzała nas po wyjściu ze szpitala, była świetnym człowiekiem. Przychodziła do nas także podczas okupacji niemieckiej. Po wojnie mieszkała w Krakowie. Pisała o Lwowie i Kresach. Ukończyła Wydział Pedagogiki oraz Pedagogiki Specjalnej UJ. Była przewodniczącą Towarzystwa Miłośników Lwowa.
Mamusia, nie pamiętamy na jaki adres, zaczęła otrzymywać od ojczyma listy najpierw z Rumunii, gdzie był internowany, a potem z oflagu.
Na wiosnę 1941 r. Jaś zaczął się przygotowywać do I Komunii Świętej. Ciocia Lola uszyła mu białą koszulkę z licznymi pliskami i białe krótkie spodnie. Rzeczy te służyły mu do końca wojny. Komunię przyjmował w kościele Marii Magdaleny. (Do komunii wszyscy chłopcy ubrani byli w komże, dziewczynki w tzw. szaty eucharystyczne, tak samo były ubrane dzieci w r. 1939, gdy do komunii przystępowała Stasia. Komże i „szaty” dla ubogich dziewcząt wypożyczał bezpłatnie kościół, a dziś!!!).
Tego samego dnia dzieci przystępowały też do bierzmowania, Jaś z kolegami mieli dużo czasu, który spędzili w kościele na spontanicznych wesołych zabawach. Nie pamięta on żadnych podniosłych wrażeń związanych z tym dniem.
Tydzień czy też dwa po komunii Jasia, 24 czerwca 1941 r., wojska niemieckie zaatakowały Związek Radziecki. Kilka dni później po bombardowaniach i kanonadzie artyleryjskiej Niemcy wkroczyli do Lwowa. Mieszkaliśmy wtedy z Mamą u dziadków. Dziadek wyszedł na miasto, doszedł do pobliskiej ulicy Łąckiego, gdzie mieściło się sowieckie więzienie – był wstrząśnięty widokiem mnóstwa więźniów pomordowanych przez uciekających Sowietów.
Parę dni po wkroczeniu Niemców siedzieliśmy pod domem i usłyszeliśmy, jak jedna z przechodzących pań mówi do drugiej ze współczuciem: „biedne dzieci”. Stasia zapamiętała to na całe życie.
Niemcy rozplakatowali obwieszczenie nakazujące Żydom noszenie na lewym ramieniu białych opasek z niebieską Gwiazdą Dawida. Nasz kuzyn Jerzyk, który nie zdążył wrócić przed wybuchem wojny do Drohobycza, w dobrym humorze, elegancko ubrany, z przerzuconym przez lewe ramię trenczem przykrywającym opaskę z gwiazdą wyszedł na miasto. Więcej go nie widzieliśmy. Były usilne starania wykupienia go – bez skutku. Zginął prawdopodobnie jeszcze tego lata.
Mieszkanie dziadków przy ulicy Lisa-Kuli, znajdujące się w powstającej dzielnicy niemieckiej, zaczęli nachodzić umundurowani Niemcy, traktując nas jak „podludzi”. Pewnego razu, gdy z Mamusią wychodziliśmy z budynku, kilku Niemców zaczepiło ją krzycząc: Jude! Mamusia swoją poprawną niemczyzną tłumaczyła, że nie, że jest żoną oficera siedzącego w oflagu i jako dowód pokazywała listy poczty obozowej. Niemcy się odczepili.
Dziadkowie dostali nakaz wyniesienia się z mieszkania i wyprowadzili się do cioci Rózi na ulicę Żółkiewską, gdzie powstawało getto. Mama po naradach z rodziną i przyjaciółmi postanowiła, że do getta nie idziemy.
Przeprowadziliśmy się na ulicę Bartosza Głowackiego (boczna Gródeckiej w pobliżu kościoła św. Elżbiety) do pani Lippmanowe, wdowy po czeskim muzyku. Była ona matką dwóch córek. O starszej Stefie, która była naszą nauczycielką w Sarnach, pisaliśmy. Młodsza, wysmukła Jadzia była studentką romanistyki.
Mieszkaliśmy w pokoju, do którego przechodziło się przez kuchnię zamieszkaną przez trzy panie Lippman. Uprzednio pokój ten był wynajmowany studentom. Tam odwiedzali nas bracia Lichtenstein, Tolek pracował jako lekarz, a Julek spe- kulował. Obaj nas wspomagali. Odwiedzała nas też pani Brzozowiczowa z Itą, z którymi utrzymywaliśmy stały kontakt, i inni „aryjscy” znajomi.
Odwiedzaliśmy często w getcie, do czasu jego zamknięcia, dziadków Weinsteinów, ciocię Bronkę z mężem, wujka Szymka i przyjaciół Mamy. Stasia z Mamusią odwiedziły też kilkakrotnie Mamy przyjaciółkę, piękną panią Ziutę Herschenderferową, żonę wziętego okulisty, chyba zmobilizowanego. Ukrywała się z córką Nellą w olbrzymiej piwnicy po stronie aryjskiej z wieloma innymi ludźmi. Była bardzo zadowolona z wysoko opłacanego schronienia. Odwiedziły ją tam dwa albo trzy razy.
Mama bezskutecznie namawiała panią Ziutę, aby zmieniła kryjówkę. Po wojnie od jej męża, który przeżył, dowiedzieliśmy się, że obie zginęły. Spotykaliśmy też innych znajomych pozostających po stronie aryjskiej.
Mamusia prowadziła regularną korespondencję z ojczymem na specjalnych formularzach listowych. Ojczym przesyłał jej swój żołd i kilka razy paczki. Mamusia wysyłała mu paczki żywnościowe. Listy z oflagu służyły, jak już wspomniano, jako dokument pomocniczy naszej aryjskości.
Po powrocie ojczyma do Polski dowiedzieliśmy się, że w jego oflagu koledzy, zgodnie z ustawami norymberskimi, zadecydowali o zamieszkaniu wszystkich oficerów pochodzenia żydowskiego, niezależnie od wyznawanej religii, w odrębnych barakach. Z tego, że żyjemy, można wnioskować, że Wermacht nie przekazywał gestapo danych, z kim mieszkańcy „baraków żydowskich” korespondują.
My zaczęliśmy uczęszczać do szkoły mieszczącej się w budynku przy kościele św. Marii Magdaleny, Stasia do klasy czwartej, Jaś do drugiej. Po krótkim czasie szkołę zmieniono w szpital dla wojska, a klasy zostały rozrzucone po różnych loka- lach, np. byłych knajpach. W szkole nie spotkaliśmy się z objawami skierowanego
przeciwko nam antysemityzmu, pomimo że dzieci były raczej rozwydrzone.
Dziadek Henio umarł wkrótce po przybyciu do getta. Przed śmiercią przyjął chrzest, został pochowany na katolickim Cmentarzu Łyczakowskim, blisko Kwatery Obrońców Lwowa, bo tak sobie życzyła babcia.
W tym samym czasie chrzest też przyjęły babcia i ciocia Lola. (Być może ciocia Lola, sądząc po jej znajomościach w sferach kościelnych, była ochrzczona wcześniej, ale wiadomość o tym do nas nie dotarła).
Mamusia wyrobiła sobie „oryginalną” metrykę urodzenia na ormiańskie nazwisko Łukasiewicz (wydaje się nam, że załatwiła ją „organizacja”). Danymi z tej metryki posługujemy się do dziś. Getto zostało zamknięte. Pani Lippmanowa powiedziała Mamie, że pokoju, w którym mieszkaliśmy, potrzebuje dla córek, które pracowały w kasynie wojskowym.
Wspomina Stasia: Wkrótce spotkałam na ulicy Itę, nie pamiętam dokładnie jak, ale na pewno opowiedziałam jej o naszej sytuacji. Pani Antonina Brzozowiczowa z Itą przyszły nas odwiedzić. Pani Brzozowiczowa zaproponowała Mamie zamieszkanie u niej.
Wspomnienia wspólne: Z początkiem wakacji przenieśliśmy się do ich mieszkania, mieściło się ono w blokach ZUS-u przy ulicy Żeromskiego, chyba na czwartym piętrze. Mieszkanie były to dwa pokoje – przez mały przedpokój wchodziło się do dużego pokoju z wnęką kuchenną, w którym mieszkały p. Antonina, Lusia i Ita. Przez ten pokój przechodziło się do naszego pokoju.
Bloki ZUS-u były ustawione w duży prostokąt, z placem zabaw i skwerkami. Bawiło się tam mnóstwo dzieci. My na podwórzu się nie bawiliśmy, ale do nas przychodziły się bawić dzieci, głównie dziewczynki.
Pani Antonina i jej córki były gościnne i towarzyskie. Często przychodzili tam sąsiedzi, znajomi, koledzy i koleżanki Lusi i Ity, a także nasi. Wśród kolegów Lusi dużo chłopców należało, jak wtedy mówiono, do „organizacji”. Wśród nich był Staszek Fertig, wysoki blondyn o niebieskich oczach, typowy nordyk. Pod koniec okupacji niemieckiej dowiedzieliśmy się od niego, że jego tatuś ukrywa się ze względu na pochodzenie.
Gdyby nie docierające do nas straszne wiadomości i głód, można by powiedzieć, że było nam tam bardzo dobrze. Mieszkaliśmy u pani Antoniny od lipca 1942 roku.
Groza narastała, ale my musieliśmy się zachowywać tak jak otoczenie, było to warunkiem przetrwania na aryjskich papierach. Docierały do nas tragiczne wiadomości o naszych krewnych i znajomych z getta i o tych, którzy zostali po stronie aryjskiej.
Babcia, która po śmierci dziadka wyjechała z ciocią Paulą, umarła w 1943 roku w Drohobyczu na zapalenie płuc, którego nabawiła się, kiedy w listopadzie poszła jak zwykle odwiedzić Grób Nieznanego Żołnierza. Przebywała po stronie aryjskiej u przyjaciół cioci Pauli, która została w getcie i tam zginęła. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że wujek Einleger, który uciekł przed Niemcami w głąb Rosji, wkrótce tam zmarł.
W getcie lwowskim zginęła cała rodzina naszego ojca za wyjątkiem stryjka Jumka, który przepadł gdzieś na terenie Rosji, i cioci Pesi w Argentynie. Gdy ostatni raz widzieliśmy siostrę, ojca Walę, mówiła, że ma dla matki – cioci Rózi i siebie przygotowaną strychninę, czy zrobiły z niej użytek, nie wiemy.
Ciocia Lola przebywała na aryjskich papierach w Końskowoli i tam została zadenuncjowana. Przestali do nas przychodzić bracia Lichtensteinowie, którzy wielokrotnie służyli nam pomocą. Ich rodzice, którzy byli katolikami od początków ubiegłego wieku, zostali zadenuncjowani, a ponieważ byli lekarzami, to błyskawicznie dotarto też do lekarza Tolka. Julek podobno wyjechał do Wiednia
Wspomina Jaś: W drugiej klasie kolegowałem się głównie ze Stasiem Brodzkim, powodziło mu się stosunkowo dobrze. Jego tata urzędnik utykał i z tego powodu nie był zmobilizowany, jego mama, mała, pulchna, sympatyczna pani, pośredniczyła w sprzedaży m.in. futrzanej czapki mego ojczyma. (Prawdę powiedziawszy nosił ją potem pan B.).
Pani Brodzka często częstowała mnie obiadem. Staś namówił mnie na chodzenie do pań Makowieckich (przed wojną prowadziły pensję dla dziewcząt) na komplety z jęz. polskiego i historii. Po kilku miesiącach zrezygnowałem, bo nie stać nas było na ich opłacanie, a Staś przestał chodzić do naszej szkoły.
W tym czasie zaczęła się moja „przyjaźń” z innym kolegą ze szkoły, Zbyszkiem Olszańskim. Zbyszek z matką i starszą siostrą mieszkał na parterze domu przy ulicy Gródeckiej w pobliżu dworca. Do mieszkania wchodziło się po schodkach od podwórza, od frontu była nieczynna masarnia, przed wojną własność jego ojca. Ojciec przebywał w stalagu. Matka, wykorzystując położenie mieszkania, zajmowała się handlem, głównie z kolejarzami.
Pani Olszańska częstowała mnie obiadami. U nich w domu, w przeciwieństwie do domu naszego i pani Brzozowiczowej, wszyscy byli najedzeni.
Przez bramę domu wjeżdżało się na obszerne podwórze i do znajdujących się w głębi ogrodów oraz otoczonej wysokim ogrodzeniem garbarni. Wracając ze szkoły Zbyszek, ja i trzeci kolega Krzyś Pesura, syn dozorcy sąsiedniej kamienicy, bawiliśmy się na tym terenie, omawialiśmy przeczytane książki – znaliśmy już „Trylogię”, poza tym szwendaliśmy się po Lwowie jak wielu innych uliczników.
Oczywiście docierały do mnie straszne wiadomości z getta czy też o losach Żydów i nie-Żydów po stronie aryjskiej, ale warunkiem przetrwania było zachowywanie się jak otoczenie. W domu Olszańskich na temat Żydów mówiło się ze współczuciem.
Z początkiem jesieni 1942 roku pewnego dnia pod wieczór zobaczyliśmy z rodziną Olszańskich jak z garbarni w podwórzu uzbrojeni Niemcy wyprowadzają żydowskie małżeństwo z dwoma bardzo ładnie ubranymi chłopczykami w wieku przedszkolnym. Nie tylko ja przyjąłem to ze współczuciem.
Nie wiem, czy to zdarzenie i przyzwoita reakcja Zbyszka i Krzysia, czy po prostu moja głupota spowodowały, że się przyznałem do bycia Żydem. Na początku nic się w stosunkach między mną a Zbyszkiem i Krzysiem nie zmieniło, po pewnym czasie Krzyś przestał się z nami spotykać, a Zbyszek chciał, bym spędzał na zabawach z nim dużo czasu. Gdy mu odmawiałem, mówił do mnie „typa”, był to skrót od „ty parszywy Żydzie”, tego skrótu używał i przy ludziach.
Zbyszek chciał, żebym się z nim bił, czego ja na ogół nie chciałem, nachodził nas w mieszkaniu pani Brzozowiczowej, rozpierał się na jedynym fotelu, zachowywał arogancko i ogólnie biorąc terroryzował nas. Trwało to niespełna rok. Jego ojciec wrócił ze stalagu i rodzina Olszańskich wyprowadziła się z Gródeckiej, a Zbyszek przestał się ze mną kontaktować.
Wspomina Stasia: We wrześniu 1943 roku Jaś poszedł do klasy trzeciej szkoły podstawowej, a ja do pierwszej klasy dwuletniej szkoły handlowej. Uprzednio, z uwagi na „zaawansowany” wiek, z konieczności musiałam zaliczyć program czwartej, piątej i szóstej. W przeciwnym razie groziłoby mi wywiezienie na roboty.
Szkoła była na dobrym poziomie. Duża część kadry wywodziła się z Uniwersytetu J.K. W obu moich szkołach atmosfera była dobra, życzliwa. Nigdy nie spotkałam się z żadnymi przykrościami. Muszę powiedzieć, że w tym czasie (12–14 lat) skręciły mi się włosy i bardzo wybujał nos. Mama mocno splatała mi włosy w sztywne warkoczyki, co niektóre koleżanki bardzo śmieszyło. Byłam chuda i dość wysoka.
Najbardziej przyjaźniłam się z Jadzią Mazur.Do szkoły zwykle odprowadzała mnie Mama, bo bała się o mnie, ale 13 marca 1944 roku jechałam tramwajem do szkoły z Jadzią.
Raczej wyczułam niż zobaczyłam wysokiego mężczyznę. Wysiadłyśmy z tramwaju i udałyśmy się w kierunku szkoły. Kiedy przechodziłyśmy obok Katedry Ormiańskiej zatrzymał nas policjant ukraiński, któremu towarzyszył wysoki mężczyzna z tramwaju.
Policjant grzecznie poprosił mnie o wylegitymowanie się. Wysoki mężczyzna bardzo agresywnie wykrzykiwał: „To Żydówka!”. Okazałam legitymację szkolną. Policjant obejrzał ją i powiedział, że mogę iść do szkoły.
Mężczyzna wykrzykiwał do policjanta, że ma mnie aresztować i zwrócił się do mnie, abym odmówiła pacierz. Powiedziałam, że na pewno nie będę się modlić na jego życzenie. Jadzia przez cały czas mówiła, że chodzimy razem do szkoły i że jestem jej koleżanką. Policjant ponownie powiedział, że możemy iść do szkoły. Mężczyzna wykrzykiwał, że on sprawdzi to w komisariacie. Poszłyśmy do szkoły.
Po powrocie do domu opowiedziałam o zdarzeniu Mamie i pani Brzozowizowej. Były przerażone, pani Antonina powiedziała, że teraz, gdy na policji są wszystkie moje dane z adresem włącznie, powinniśmy się wyprowadzić.
Nie mieliśmy gdzie się udać. Mama z Jasiem odwiedzali znajomych i znajomych znajomych szukając lokum. Nie udało się, wszędzie nam odmawiano. Po niedługim czasie nadal mieszkaliśmy u p. Brzozowiczowej. Powiedziała, że możemy zostać. Że była u spowiedzi i ksiądz powiedział jej, żeby nas zostawiła u siebie. Jeszcze przedtem usłyszałam przez zamknięte drzwi jak Ita stanowczo zabraniała matce wymawiania nam mieszkania.
Od tego czasu nie wychodziłam z domu, oficjalnie z powodu choroby. Koleżanki regularnie przynosiły mi notatki z lekcji, które przepisywałam, aby móc zaliczyć rok „po chorobie”, co też nastąpiło. Uczyłam się dość pilnie, zwłaszcza stenografii, która bardzo mi się podobała (przeważnie od czwartej rano, bo wtedy nikt mi nie przeszkadzał). Pod koniec czerwca poszłam do szkoły i zdałam egzaminy z dobrym rezultatem. Otrzymałam świadectwo ukończenia pierwszej klasy Szkoły Handlowej.
Wspomina Jaś: Jesienią 1943 r. szedłem ulicą, zagapiłem się i przechodząc przez jezdnię omal nie wlazłem pod skręcający rower, na rowerze siedział ukraiński policjant, cofnąłem się odruchowo. On coś do mnie zawołał, ja próbowałem uciec. Byłem bez szans, ja miałem 12 lat, on około 20 i rower.
Sprawdził w bramie „fizyczny passport”. Nie był brutalny. Kazał się zaprowadzić do Mamy. Zrobiłem to. Policjant powiedział pani Brzozowiczowej, przez której pokój przechodziliśmy, że wyskakiwałem z tramwaju. Nasza Mamusia była przerażona, on postawił sprawę jasno, chce okupu. Nie pamiętam całości rozmowy, wiem na pewno, że pytał się: „Po co mu pani to zrobiła”, chodziło o obrzezanie, i że nie chciał wziąć od Mamy złotego medalika z Matką Boską, „bo może być pani potrzebny”.
Pertraktacje przebiegały bardzo miękko. Umówili się na jakąś relatywnie niską kwotę, którą spłacaliśmy w ratach, często w przedmiotach. Mama chyba nigdy więcej z nim się nie widziała, a ja zanosiłem mu różne rzeczy do mieszkania, gdy przyniosłem mu lornetkę i oficerski pas ojczyma, powiedział, że to już wystarczy.
Ponieważ stosunkowo dużo chodziłem po Lwowie, zaczepiano mnie czasami, ale się z tego wymigiwałem żartami. Pamiętam, że chyba po likwidacji getta poszedłem zobaczyć mieszkanie cioci Rózi, gdy pukałem do jej drzwi, mały chłopczyk krzyczał na mnie: „Żyd!”. Żaden dorosły się nie pojawił, a ja zwiałem.
Innym razem wysiadaliśmy z Mamą z tramwaju, jakiś chłopak, mój rówieśnik, wrzasnął:„Żydówka!”, a ja: „Kurwa twoja mać!”. Mamusia, która prawdopodobnie nie usłyszała jego krzyku, uderzyła mnie parasolką. Chłopak, jak to zobaczył, uciekł.
Poza wspomnianymi uprzednio poznaliśmy też innych ludzi mieszkających na aryjskich papierach, niezgodnie z ustawami norymberskimi. Sympatyczna pani Marysia Koń uzyskała kenkartę i zameldowanie dzięki dobremu wyglądowi i dodaniu kreseczki nad literą „n” w nazwisku Kon. Dowiedzieliśmy się o tym od Staszka Fertiga jeszcze za okupacji niemieckiej. Ona i jej mąż, który ukrywał się, przeżyli.
W trakcie odwiedzin pani Dzbańskiej, byłej urzędniczki dziadka Weinsteina, która miała domek na Łyczakowie, poznaliśmy jej sublokatorów. On był inżynierem, prowadził dużą stolarnię. Ona, młoda blondynka, podawała się za rozparcelowaną ziemiankę. Mieli małą córeczkę. Wszyscy w modnych butach z cholewami, anglikach.
Pewnego dnia do naszego mieszkania u p. Brzozowiczowej przyszła przerażona pani w długim czarnym płaszczu i zasłaniającym twarz kapeluszu. Okazało się, że sublokatorzy p. Dzbańskiej byli Żydami. Mąż wdał się w spór z jednym z robotników, a ten go wydał. Pani wyjechała do Warszawy, co dalej było ‒ nie wiemy.
Wspomina Stasia: Pierwsze bombardowanie było w kwietniu, w czasie świąt wielkanocnych. Pamiętam, że przygotowane pieczywo błyskawicznie wrzuciłam do poszwy i zbiegliśmy wszyscy do piwnicy.
W maju były chyba trzy bombardowania, w czerwcu także, a w lipcu do bombardowań dołączyły kanonady artyleryjskie. My nie baliśmy się, sprawiały nam radość. 24 lipca weszli do Lwowa Rosjanie. Wojna trwała, ale my byliśmy znowu zwyczajnymi ludźmi. Już nie groziła nam śmierć za to, że istniejemy, razem z tymi, dzięki którym przeżyliśmy.
Pamiętam, że podczas okupacji niemieckiej – nie wiem dokładnie, czy myślałam, czy marzyłam, czy się modliłam o to, abyśmy mogli się zestarzeć.
Przeżyliśmy wojnę na aryjskich papierach. Na pewno bardzo pomocny był fakt, że zawsze czuliśmy się Polakami, a od 1938 roku katolikami. Do tego, że przeżyliśmy, przyczyniło się wielu ludzi, znajomych i nieznajomych.
W głównej mierze nasze ocalenie zawdzięczamy dzielnej pani Antoninie Brzozowiczowej i jej córkom, przyjaciółce Stasi Icie i Lusi. Dzięki ich szlachetności i bohaterstwu mieliśmy stałe miejsce pobytu, co umożliwiło nam przetrwanie.
Należy wspomnieć też Wandę Zawadzką, ich kuzynkę, młodą, przystojną, energiczną ‒ wnoszącą dużo pogody, wdowę po zawodowym oficerze WP, która była zawsze chętna do pomocy.
Przez cały czas byliśmy w kontakcie z rodziną pani Wilhelminy Milczanowskiej. Pani Wila Milczanowska, żona prokuratora uwięzionego przez Sowietów, była Mamusi przyjaciółką z Sarn.
Miała dwoje dzieci, młodszą od nas Wandzię i małego synka Jędrusia, który urodził się po uwięzieniu ojca. Mieszkała w niewielkim mieszkaniu z rodzicami i dwoma braćmi. Jeden z nich był chemikiem, drugi skrzypkiem. Cała rodzina bardzo nas wspierała, odwiedzali nas, a my ich.
Pani Malicka, matka Buby, koleżanki Ity i Stasi z Sarn, i jej lwowska rodzina pomagała nam w różnych trudnych momentach. Godny podziwu jest też fakt, że ze strony kilkuset osób stanowiących wspólnotę bloków ZUS-u nie wystąpiły żadne zagrożenia w stosunku do nas ani w stosunku do innych osób, które tam się schroniły.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl