Stella Kolin z d. Obrębska, urodzona w 19.. r
Z obozu na aryjską stronę
Ludce, mojej siostrze i ratowniczce.
Wspomnienie czyta Dorota Liliental
PROLOG
Nadchodzi czas, kiedy nie można już trwać w spokoju i milczeniu. Nad chodzi czas, kiedy górę biorą zobowiązania, nawet za cenę rozdarcia zabliźnionych już ran.
Od czasu do czasu czuję, że coś mnie dręczy. Jest to impuls do pisania o tragicznej przeszłości. Kiedy nas, ocalonych, już nie będzie, nasze dzieci i wnuki, chcąc dowiedzieć się czegoś o Holocauście, będą musiały same przedzierać się przez dokumenty i wspomnienia.
Jak długo jednak trwamy, musimy świadczyć o strasznych wydarzeniach, które były naszym udziałem. I tak, na miarę możliwości, starałam się przedstawić fragmenty tego, co przeżyłam. Niech będą moim skromnym wkładem w świętą sprawę zachowania Pamięci.
DIARIUSZ NIENAPISANY
Pochodzę z Warszawy. Moi rodzice byli właścicielami bardzo znanej w Warszawie firmy obuwniczej Obrębski. Mieli 6 sklepów z obuwiem i garbarnię na Waliców 15. Chodziłam do prywatnej szkoły F. Midasowej w Pasażu Simonsa. W czasie okupacji znaleźliśmy się w getcie warszawskim. Moja matka została schwytana w „kotle” 1O września 1942 roku i wywieziona do Treblinki.
Ja z ojcem i dwoma siostrami, Ludką i Rózią, zostaliśmy schwytani podczas Powstania w getcie i deportowani do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Nikt z rodziny, poza mną, nie przeżył. Nie mogłam pisać takiego dziennika jak Anna Frank. Nie było ani czym, ani na czym pisać w obozach zagłady. Prowadziłam ciężką walkę o przeżycie i to mnie całkowicie absorbowało. Tym niemniej każda chwila wyryła się na zawsze w mojej pamięci i będzie mnie prześladować do końca moich dni.
MAJDANEK, maj 1943
Straszny był dzisiejszy dzień. Widziałam mego ojca po drugiej stronie drutu kolczastego, oddzielającego obóz kobiecy od obozu męskiego. Taki wydawał się chudy i kruchy. Chciałabym go objąć, przytulić się. Ale dzieliło nas podwójne ogrodzenie pod elektrycznym napięciem.
Chciałam mu dać to, co miałam najcenniejszego: moją dzienną porcję chleba, chociaż byłam taka głodna! Zawołałam go i z całych sił rzuciłam kromkę chleba w jego kierunku. Ale byłam zbyt słaba. Chleb upadł niedaleko od celu i uderzył w druty, co wywołało przenikliwy alarm, słyszalny w całym obozie. Prawie natychmiast zostałam otoczona przez strażników. Powlekli mnie przed oblicze Herminy Braunsteiner – najgorszej z obozowych bestii. Skazała mnie na 25 batów i przypatrywała się, jak jedna ze strażniczek egzekwuje karę za pomocą skórzanego bata. Po dziewiątym uderzeniu zemdlałam. Leżę na pryczy krwawiąca i półżywa. Boję się, że jeśli jutro nie wyjdę do pracy, odprawią mnie do komory gazowej.
SKARŻYSKO-KAMIENNA, WERK C, wrzesień 1943
Nadal nie mogę pojąć, co się stało i jak mojej siostrze udało się tego dokonać. Przeznaczono ją do transportu z Majdanka po dokładnym zbadaniu stanu zdrowia. Uznano ją za zdrową i zdolną do pracy. Mnie natomiast odrzucono. Ludka zamieniła się ze mną odzieżą i naszywkami z numerami. Kiedy wywołano jej numer – wypchnęła mnie przed szereg. Po pobiciu z trudem chodziłam, ale przyjaciółki pomogły mi przejść do pociągu. Cudem znalazłam się poza niebezpieczeństwem.
Werk (niem.) – zakład, fabryka.
Tu, w Skarżysku, nieco doszłam do siebie. To, co mnie teraz najbardziej niepokoi, to wiadomości od ludzi, którzy przyjechali następnym transportem z Majdanka. Powiedzieli mi, że Ludkę, jeszcze zdrową i silna, gdzieś zabrano. Ona nosi moje imię i mój numer. Nie udało się jej przekonać esesmanów, że nie przeszła przez selekcję. Bóg wie, czy się jeszcze kiedyś zobaczymy.
SKARŻYSKO-KAMIENNA, WERK C, sierpień 1944
Rosjanie muszą być już blisko. W nocy słyszymy kanonadę. Niemcy stali się bardzo nerwowi. Chodzą słuchy, że chcą nas pozabijać. Oni sami mówią, że zabiorą nas do Niemiec, ale nikt im nie wierzy.
Słyszałam, że niektórzy kapo pouciekali. Nie wiem, co mam robić! Jeśli oni uciekli, my zostaniemy straceni.Trzeba uciekać, ale jak? Otacza nas podwójne ogrodzenie dwu i półmetrowej wysokości z drutu kolczastego, silnie strzeżone. Dokąd iść bez pieniędzy i przyjaciół po tamtej stronie?
Znalazłam w sobie dosyć odwagi, aby sforsować ogrodzenie. Stało się to głęboką nocą. W jednym miejscu w ogrodzeniu była dziura. Bez namysłu,przecisnęłam się na drugą stronę klującego drutu i jednym skokiem dostałam się do lasu. Kolczasty drut całą mnie pokaleczył.
W przededniu ewakuacji obozu komendant SS, przekupiony przez żydowskich obozowych funkcyjnych, obiecał, że zdejmie straże i pozwoli więźniom uciec. Jak się okazało, była to pułapka. Na uciekających czyhali uzbrojeni strażnicy. Większość uciekinierów zastrzelono. Zaledwie kilku udało się zbiec. O zamierzonej ucieczce wiedziało wielu więźniów .
W lesie od razu natknęłam się na leżące ciała dwóch mężczyzn. Jeden już nie żył. Drugiego, który żył, znałam. Był to Jurek. Nagle tuż obok usłyszałam niemieckie głosy. Położyłam się na ziemi blisko Jurka, udając zabitą. Niemcy podeszli i butami potrącali leżące ciała. Oboje z Jurkiem nie dawaliśmy znaków życia. Esesmani uznali nas zamarłych i poszli dalej.
Leżałam tak dłuższy czas, aż usłyszałam od strony obozu strzały i krzyki oraz warkot silników samochodowych. Rozpoczęła się ewakuacja. Nagle poczułam, że ciałem Jurka wstrząsają drgawki. Była to agonia. Straszny był widok umierającego człowieka. A tymczasem las żył własnym życiem. Ptaki zaczęły swoje trele, witając nadchodzący dzień.
Byłam cała pokryta krwią własną i Jurka. Idąc przez las, starałam się doprowadzić do porządku. Dotarłam do jakiejś drogi. Spotkałam dwie dziewczynki, które wskazały mi drogę do najbliższej stacji. W dworcowej toalecie znalazłam pęknięte lustro i gazetę. Otarłam resztki krwi z twarzy i palcami przyczesałam włosy. Wsiadłam do pierwszego pociągu i natychmiast zamknęłam się w toalecie. Od czasu do czasu ludzie pukali do drzwi , ale po chwili odchodzili gdzie indziej. Nie mogłam stamtąd wyjść, bo nie mając biletu, bałam się konduktora.
CZĘSTOCHOWA, KLASZTOR SIÓSTR MAGDALENEK, sierpień 1944
Po kilku godzinach jazdy, gdy pociąg zatrzymał się na większej stacji, opuściłam moje schronienie i wysiadłam. Z napisu na dworcu dowiedziałam się, że jestem w Częstochowie.
Na sąsiednim peronie stał pociąg wypełniony ludźmi w cywilnych ubiorach i otoczony strażą. Byli to najwidoczniej wy wożeni do obozów koncentracyjnych jeńcy z Powstania Warszawskiego, które wybuchło kilka tygodni temu.
Niedaleko ode mnie stała zakonnica rozmawiająca z młodą dziewczyną. Ze strzępków rozmowy zorientowałam się, że dziewczynie udało się uciec z transportu, a zakonnica chce się nią zaopiekować. Po chwili obie opuściły dworzec. Pociąg powoli ruszył. Chciałam uniknąć spotkania z przechodzącym obok patrolem i wyszłam w stronę miasta.
Spostrzegłam inną zakonnicę siedzącą na ławce, sprawiającą wrażenie, że na kogoś czeka. „Mam kłopoty, siostro”, odezwałam się do niej szeptem. „Wyznaj wszystko Jezusowi, a On ci już pomoże” – usłyszałam w odpowiedzi. Powiedziałam jej, że właśnie uciekłam z transportu i obawiam się Niemców.
Zakonnica wzięła mnie pod ramię i poprowadziła w kierunku pobliskiego klasztoru. Tam znalazłam się przed obliczem matki przełożonej.
Od razu na początku zapytała: „Jesteś z Powstania Warszawskiego, opowiedz mi, co się tam dzieje”.
Na szczęście, o tym, że wybuchło Powstanie w Warszawie, słyszałam jeszcze w Skarżysku. Ale miałam też w pamięci wcześniejsze Powstanie w getcie warszawskim w kwietniu 1943 roku, którego byłam naocznym świadkiem. Mówiłam więc o podpalanych domach, o ludziach skaczących z okien w ucieczce przed płomieniami, o tym, jak Niemcy wyciągają powstańców z bunkrów i ich rozstrzeliwują.
Matka przełożona była wyraźnie wstrząśnięta. Podarowała mi różaniec
i oznajmiła, że mogę bez obaw pozostać w klasztorze i pracować na swoje utrzymanie. Nakarmiono mnie i dano ubranie.
Zrobiłam straszny błąd, biada mi! Czy musiałam poddać się impulsowi i wyznać prawdę? W klasztorze poczułam się bezpiecznie, szczególnie po tym, jak zapoznałam się z książeczką do nabożeństwa i nauczyłam się na pa mięć Zdrowaś Mario i innych codziennych modlitw. Dni płynęły spokojnie i było mi tak dobrze w troskliwych opiekuńczych rękach.
Z powodu osamotnienia i wpojonego mi poczucia przyzwoitości odczuwałam nieprzepartą chęć wyjścia z takiej sytuacji. Chciałam znaleźć pocieszenie z rąk tych, którzy są do tego powołani – nawet jeśli byłam tylko duszą żydowską, a nie jedną z nich To był rodzaj testu dla mnie i dla więzi przyjaźni, która się zawiązała między mną a tymi, którzy mi pomogli. Czułam, że ich oszukuję, ukrywając prawdę. Spoglądając na promienny uśmiech Matki Boskiej z obrazu w kaplicy, naprawdę myślałam, że jest on przeznaczony również dla mnie.
Niestety, jaka byłam głupia! Któregoś dnia w trakcie spowiedzi powiedziałam księdzu, że to, z czego chcę się wyspowiadać, to sprawa bardzo po ważna. „Jezus Cię wysłucha, moje dziecko” – odpowiedział i dodał: „Co by to nie było, jest to sprawa między tobą, mną i Panem Bogiem”.
„Ojcze, jestem Żydówką”, wyznałam tak szybko, jak tylko mogłam. I opowiedziałam o wszystkim, co mnie spotkało w ciągu ostatnich miesięcy. Ksiądz był wyraźnie zakłopotany. Powiedział, żebym się nie martwiła, ale o wszystkim powiadomiła matkę przełożoną.
Upłynęło kilka dni. Nie znalazłam w sobie odwagi, aby ponownie przystąpić do spowiedzi. Ale przy przypadkowym spotkaniu ksiądz zapytał mnie, czy już wyznałam wszystko matce przełożonej. Odpowiedziałam, że jeszcze nie.
Następnego dnia wezwała mnie do swojego sanktuarium. Powiedziała mi, że dalej nie mogę być razem z innymi podopiecznymi. Muszę się prze nieść do ponurego pomieszczenia w pobliżu pralni i odtąd będę zajmować się praniem. Na jej twarzy nie było promiennego uśmiechu. Mówiła srogim tonem i nie przypominała już Matki Boskiej z obrazu.
Następne dni były koszmarem. Moje ręce od szarego ostrego mydła do prania zrobiły się szorstkie i pokryły się pęcherzami. Prałam ręcznie bieliznę od rana do nocy. Czułam, że dłużej nie zniosę takiego wysiłku. Poskarżyłam się matce przełożonej, na co usłyszałam: „Moje dziecko, im cięższy jest los na ziemi, tym większa nagroda czeka cię w niebie”.
KRAKÓW, OŚRODEK DLA UCHODŹCÓW, październik 1944
Dłużej nie mogłam tego wytrzymać. Któregoś dnia, po dostarczeniu wypranej bielizny do miasta, schowałam się i uciekłam. Po wielu perypetiach dotarłam do Krakowa. Znalazłam się w ośrodku dla uchodźców, nie wiedząc, co przyniesie następny dzień. Jak żałuję tego, co zrobiłam! Nigdy nie po dzielę się z nikim moją tajemnicą.
W Krakowie przeżyłam straszną scenę. Pracowałam wówczas w szpitalu jako salowa. Któregoś dnia, po drodze do pracy, trafiłam na łapankę. Zgarnięto mnie i wraz z innymi zaprowadzono do jakiejś szkoły, w której było już dużo ludzi. Mówiono, że zabito jakiegoś Niemca i nas aresztowano w odwecie, jako zakładników.
Siedzieliśmy długo w dużej sali. Aresztowanych wciąż przybywało. Pilnowali nas Niemcy i granatowa policja. Po pewnym czasie poczułam, że muszę wyjść do ubikacji. Podeszłam do policjanta razem z jakąś starszą panią i prosiłyśmy go o wypuszczenie nas. Początkowo nie chciał nas puścić, ale w końcu przebłagałam go i wypuścił, wpierw mnie „na 5 minut”, mówiąc, że matkę (tak sądził) puści po moim powrocie.
Szukając ubikacji według wskazówek policjanta, otworzyłam drzwi do komórki z małym oknem, która służyła jako schowek na kubły i szczotki. Stała tam też drabina. Nie namyślając się długo, schowałam się za tę drabinę i przykryłam się szmatami. Stałam tak przez pewien czas i nagle usłyszałam tupot wojskowych butów i straszne krzyki. Porzuciłam moją kryjówkę i przystawiłam drabinę do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zobaczyłam podwórze, na które Niemcy wyganiali wszystkich aresztowanych. Nagle wjechało kilka aut.
Poszczęściło mi się. Udając Polkę, dostałam pracę służącej w domu niemieckiego lekarza. On i żona byli sympatycznymi ludźmi. Doktór nawet się mną opiekował, kiedy zachorowałam. I znów odczuwałam potrzebę powiedzenia tym ludziom, kim jestem, ale powstrzymałam się – czegoś się już nauczyłam!
LIPSK, kwiecień 1945
Zbliżał się rok 1945 i zbliżali się Rosjanie. Moich niemieckich pryncypałów ewakuowano wojskowym transportem do Drezna ij a byłam zmuszona jechać z nimi. Był to czas, kiedy ciężkie naloty aliantów zamieniły to miasto w piekło. Bombowce metodycznie zrzucały bomby na kolejne dzielnice.
W panującym rozgardiaszu zgubiłam rodzinę doktora. Widziałam, że lecące nisko samoloty bombardują skupiska domów, omijając niezabudowane tereny. Instynktownie uciekłam w stronę dużego parku i schroniłam się pośród drzew. Myślałam też, że jeśli mam zginąć, to nie chcę leżeć pod ziemią razem z Niemcami; wolę być tu, między drzewami!
Największy nalot podczas II wojny światowej zakończył się. Znalazłam się znów sama pośród ruin Drezna. Nie mogłam uchodzić za Niemkę, nie mogłam być długo sama w obcym mieście, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nagle zobaczyłam kolumnę mówiących po polsku ludzi. Przyłączyłam się do niej. Wiedziałam, że dopóki nikt nie widzi we mnie Żydówki, mam jeszcze szansę przeżycia.
Liczącą około 200 kobiet i mężczyzn grupę wywieziono do Lipska i ulokowano w podziemnym bunkrze. Nagle do bunkra wtargnęli żołnierze w nieznanych nam mundurach. Jeden z nich z całych sił popychał mnie
w stronę wyjścia. Schnell, schnell, out! – krzyczał. Również inni żołnierze, pomagając sobie gestami i krzykiem, starali się jak najszybciej opróżnić po mieszczenie.
Dosłownie w chwilę po opróżnieniu bunkra nastąpił potężny wybuch, który przygniótł nas do ziemi. Okazało się, że Niemcy zaminowali bunkier, chcąc wysadzić go w powietrze wraz ze znajdującymi się w nim ludźmi. Nasi wyzwoliciele, Amerykanie, w ostatniej chwili dowiedzieli się o tym i zdążyli wszystkich uratować.
Żołnierz, który mnie wyprowadził, dał mi kawał chleba. Wydał mi się samym Panem Bogiem. O co więcej mogła bym prosić Wszechmogącego, gdyby zjawił się przede mną? Uchronił mnie od niechybnej śmierci, dał chleb, oznajmił koniec wojny i nieszczęść! Po raz pierwszy od wielu lat nie czuję głodu. Jestem wolna!
Po rekonwalescencji wróciłam do Polski. W Wałbrzychu poznałam mojego męża Michała Kozłowskiego (obecnie Kolin), który wojnę przeżył w ZSRR i walczył z Niemcami w szeregach I Armii Wojska Polskiego. Pobraliśmy się w 1946 roku. W 1947 roku urodził się nasz syn Ira. W 1950 wyjechaliśmy do USA. W 1955 roku urodziła nam się córka Marlene. Teraz mam czworo wnucząt: Briana i Laurie – dzieci Iry, oraz Mathew – od Marlene. Wszyscy mieszkamy w Nowym Jorku.
Kilka lat ternu miałam okazję spotkać się z Hermine Braunsteiner Ryan, bestialską esesmanką z Majdanka, podczas przesłuchań dotyczących jej deportacji z USA. Dzięki moim i innych zeznaniom została odesłana do Niemiec, sądzona i skazana za zbrodnie przeciwko ludzkości.
POSTSCRIPTUM
W 1993 roku, z okazji pięćdziesiątej rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim, do Polski przyjechał Al Gore, wiceprezydent USA. Na jego spotkaniu ze społecznością żydowską w ŻIH-u, na które byłem zaproszony jako przedstawiciel Stowarzyszenia ,,Dzieci Holocaustu”, zauważyłem kobietę, której twarz wydawała mi się znajoma.
Po krótkiej wymianie zdań padliśmy sobie w ramiona. Była to Stella, z którą pracowałem w tej samej hali fabrycznej przez kilkanaście miesięcy w obozie pracy przymusowej dla Żydów w Skarżysku-Kamiennej, na tzw. Werku C. Do Skarżyska przyjechaliśmy z obozu koncentracyjnego na Majdanku, gdzie znaleźliśmy się deportowani z getta warszawskiego podczas Powstania w kwietniu 1943 roku.
Rozstaliśmy się ponad 50 lat temu; ona uciekła z obozu w przeddzień jego ewakuacji, teraz mieszka w Nowym Jorku, ja – wywieziony do obozu koncentracyjnego Buchenwald, mieszkam obecnie w Warszawie. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy nawet, że oboje przeżyliśmy wojnę i Zagładę.
Zapytałem o Adelę, z którą Stella się przyjaźniła. Okazało się, że nie żyje, że niedawno temu umarła na raka. Adela była jedyną osobą na Werku C, którą znałem z Warszawy. Była sierotą, adoptowaną jeszcze przed wojną przez nauczycielskie małżeństwo, zaprzyjaźnione z moimi rodzicami. Była samą dobrocią. Niejednokrotnie mnie, i innym, dodawała otuchy w ciężkich chwilach. A optymizm, prawdziwy, czy udawany był w tych okrutnych czasach towarem niezmiernie deficytowym.
Niespodziewane spotkanie ze Stellą nasunęło mi wspomnienie o związanym nią i z Adelą wydarzeniu, które w mojej świadomości jest zakodowane pod nazwą „kostka cukru”.
W Skarżysku zjadały nas wszy. Wycieńczonych, wygłodniałych więźniów dziesiątkowała epidemia tyfusu plamistego. W marcu 1944 roku dopadło i mnie. Dostałem wysokiej gorączki i nie będąc w stanie wyjść do pracy, musiałem zgłosić się do lekarza.
W baraku dla chorych stały ciasno trzypiętrowe prycze; chorzy leżeli po dwóch na każdym legowisku. Ciemno, ciasno, fetor nie do wytrzymania. Jedyne miejsce, jakie się znalazło, było na górnym piętrze obok leżącego już człowieka. Nie trzeba było długiego czasu, żeby zorientować się, że mój sąsiad ma biegunkę i robi pod siebie. Wiedziałem, że na Werku Cz tego się już nie wychodzi. I rzeczywiście, następnego dnia mój sąsiad umarł. Z trudem zrzuciłem na podłogę zabrudzony ekskrementami koc.
Już któryś dzień z kolei leżę w malignie, na gołych deskach, w łachmanach, w śmierdzącym baraku, do którego wejście wymagało już bohaterskie go samozaparcia. Nagle, nie wierzę własnym oczom: widzę nad sobą uśmiechnięte twarze Adeli i Stelli. Nie wiem, czy w historii tej śmierdzącej umieralni odnotowano taki fakt: do chorego przyszli goście!
Ale na tym nie koniec. Adela podaje mi małą paczuszkę. Odwijam papier i widzę KOSTKĘ CUKRU. Takiego przysmaku nie miałem w ustach od ponad 4 lat. A tu, na dnie obozowego piekła – widzę prawdziwy kawałek cukru i dwie dobre dusze nade mną! Nie wiem, jak go zdobyły, ile wyrzeczeń kosztował? Wiem tylko, że nigdy w życiu nie otrzymałem tak wspaniałego podarunku. Powiem więcej, ta wizyta Adeli i Stelli i ten kawałek cukru uratowały mi życie!
Jakub Gutenbaum
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl