Gadi T. Carmon (Tadeusz Weinberg), urodzony w 1928 roku
Jeszcze Polska nie zginęła
Urodziłem się 4 lutego 1928 roku w Warszawie w rodzinie lekarza. Rodzice i rodzeństwo, siostra i brat mieszkali w Warszawie, natomiast ja wychowałem się w majątku dziadków w Rudzie koło Mławy. Dopiero w roku 1938, z początkiem roku szkolnego zamieszkałem z rodzicami w Warszawie.
Wojna zastała nas w Rudzie, gdzie przebywaliśmy co roku na wakacjach. Już pierwszego dnia wojny musieliśmy pośpiesznie wyjechać, bo majątek był oddalony tylko 13 kilometrów od pruskiej granicy. Do Warszawy nie udało się nam dostać, bo most na Wiśle koło Wyszogrodu był zbombardowany, a przez Modlin wojsko nie pozwoliło nam przejść, wróciliśmy więc z początkiem października do Rudy.
Po miesiącu zakwaterowała się u nas niemiecka jednostka wojskowa, której zadaniem było zdemolowanie fortyfikacji zbudowanych przez polskie wojsko. Po kilku miesiącach, oficer dowodzący tą jednostką zawiadomił nas, że ma ich zmienić jednostka SS, mająca wybudować baraki dla jeńców wojennych, musimy więc wyjechać, bo SS nie pozwoli, że by Żydzi zostali właścicielami majątku (młyn, tartak, 200 morg ornej ziemi, krowy).
Tenże oficer dał nam ciężarowe auto, szofera i dwóch konwojentów, żeby nas zawieźć nad niemiecko-sowiecką granicę niedaleko Łomży. Po drodze zabraliśmy, za jego zgodą, po nad 50 Żydów z Mławy, którzy pojechali z nami do granicy. W lutym 1940 roku przeszliśmy granicę, znajdując czasowy przytułek u wujka w Zambrowie.
Drugi etap okupacji, od roku 1941 r., kiedy to Niemcy wystąpili przeciw swoim niedawnym sojusznikom, Rosji, zastał naszą rodzinę, matkę, ojca i mnie, na uprzednio polskim Wołyniu, dokąd uciekliśmy z General-Gubernatorstwa w 1940 r. z pomocą – nie do wiary! – niemieckiego oficera Wehrmachtu, Hauptmanna (kapitana) Waltera.
Ojciec, jako lekarz, dostał na początku 1941 r. pracę w miasteczku Karasin, niedaleko Sarn. Później, z początkiem okupacji niemieckiej, władze niemieckie zatrzymały ojca na posadzie odpowiedzialnego lekarza, notabene jedynego pozostałego, w miejscowym ambulatorium.
Ogłoszona przez ojca kwarantanna, pod pozorem, że jest w miasteczku epidemia tyfusu plamistego, uratowała kilka żydowskich rodzin, które zostały na miejscu, bo nie pozwolono im, jako noszącym zarazki tyfusu, wstąpić do getta.
Po zagładzie getta Sarny, w sierpniu 1942 roku uciekliśmy do lasu w okolicach Karasina, skąd mam kilka wspomnień. Stepan Markiewicz był nauczycielem w Karasinie przysłanym z Sarn ponoć z ramienia władz ukraińskich, za oczywistą zgodą okupantów niemieckich. Miał uczyć języka ukraińskiego (bo do wojny nauczanie było w języku polskim) a także innych przedmiotów, jak to w powszechnych szkołach. Ale okazało się, że głównym jego zajęciem było śledzenie osób podejrzanych, a mianowicie Żydów, którym udało się uciec podczas akcji w getcie Sarny, zarodków partyzanckich oddziałów, które zaczęły się formować w pobliskich lasach i nawet Ukraińców, przeciwnych Samostijnoj Ukrainie (Ukrainie niepodległej, samodzielnej). Swoje obserwacje przekazywał Niemcom, którzy razem z ukraińską policją urządzali obławy, podczas których zginęło niemało ludzi.
Szymon Pajkow (nasz gospodarz sprzed 1941 roku, z okresu naszego pobytu w Karasinie (ojciec miał w jego domu gabinet lekarski), któremu – rannemu – udało się uciec podczas akcji w Sarnach w sierpniu 1942 roku razem z Józefem Olszańskim, też uciekinierem z getta, (byli razem z nami ukryci w lesie w Łosiowych Rogach, niedaleko Karasina) postanowili by unieszkodliwić Markiewicza, aby nie mógł dalej wydawać niewinnych ludzi na śmierć.
Posłali do niego miejscowego chłopa, który go uprzedził w naszym imieniu, żeby przestał donosić Niemcom, bo porachujemy się z nim. Obiecał ale dalej ujawniał miejsca pobytu Żydów, partyzantów i innych. Nie było więc innej rady jak tylko fizyczne wykończenie go. Po naradzie z innymi uciekinierami postanowiono, że wyrok śmierci będzie wykonany przez Szymona, z pomocą Olszańskiego i moją. Mieliśmy do dyspozycji jedynie krótki karabin, z uciętą lufą, tak zwany obrez [urzynek] i tylko 5 naboi.
Markiewicz, wyczuł, że jest obserwowany, nocował co noc w innym miejscu, przeważnie w stodołach, ale my wyśledziliśmy go. Wykonanie wyroku miało się odbyć tak – Pajkow, będąc dobrym strzelcem, miał wejść po cichu do pomieszczenia gdzie spał Markiewicz, za nim Olszański i ja. Olszański miał klęknąć, dając możliwość Szymonowi by oparł broń na jego ramieniu, tak żeby strzał był celny, ja natomiast miałem zapalić zapałkę; mieliśmy nadzieję, że na blask jej światła, Markiewicz podniesie się, wtedy będzie można trafić w niego.
Wszystko szło według ustalonego planu. Szymon wszedł do stodoły, za nim Olszański i ja, ulokowaliśmy się niedaleko przegrody z sianem, gdzie spał Markiewicz, ja zapaliłem zapałkę, Markiewicz przerażony wstał, krzycząc kilkakrotnie „kto tam?” Szymon strzelił rozległ się przerażający krzyk bólu, Markiewicz padł, po czym zaległa martwa cisza. Ulotniliśmy się natychmiast, bo wieśniacy obudzeni strzałem, zaczęli wylegać na ulicę.
Diadia Misza (wujek Misza) inżynier Masze Gildenman z Korca, uciekając z getta ze swoim synem Lońką, po drodze „zahaczył” o jakiś posterunek ukraińskiej policji i za pomocą jednego pistoletu, który posiadał obezwładnił dwóch znajdujących się tam policjantów. Zabrali ze sobą 6 karabinów, dość dużą ilość amunicji, tyle ile mogli unieść i uciekli do pobliskiego lasu. Zgromadzili jeszcze czwórkę uciekinierów i razem, w szóstkę, sformowali partyancki oddział który zaczął swoje działania, małe wprawdzie, ale dość uciążliwe, bo wróg nie wiedział kto działa, skąd i kiedy.
Ta mała grupka, po jakimś czasie trafiła na chutor Pieszczanica, niedaleko Łosiowych Rogów, miejsca naszego pobytu. Zostaliśmy wszyscy przyjęci do oddziału diadi Miszy. Pewnego razu wartownik zauważył, że zbliża się grupa uzbrojonych ludzi, Wujek Misza, ulokował wtedy swoich pięciu bojowników w pogotowiu do walki.
Okazało się, że nadchodzą mundurowi Niemcy i Ukraińcy. Padł rozkaz pierwszej salwy, która wykończyła część z trzynastu atakujących, a druga salwa trafiła resztę, w tym dwóch tylko raniła. Tych rannych Ukraińców przegnano, żeby opowiedzieli, co się stało z ich kolegami i że to odwet żydowskiej partyzantki.
Z zabitych i rannych zdjęli mundury: 6 niemieckich, 6 ukraińskiej policji i jedno cywilne ubranie, zabrali ze sobą 11 karabinów Mauser i dwa Schmeisery. Przejrzeliśmy ich papiery znalezione w mundurach, upewniliśmy się, że część to Niemcy, a część Ukraińcy z pobliskiego posterunku w Karpiłówce. W kieszeni ubrania jedynego cywila znalazłem papiery na nazwisko Stepana Markiewicza.
Jak okazało się, Markiewicz został trafiony, ale tylko ranny, w kilka dni później poszedł (tak przypuszczam) na posterunek w Karpiłówce i zawiadomił ich, że niedaleko w lesie, znajdują się Żydzi, którzy go ranili. Wtedy dwunastu Niemców i Ukraińców (feralna trzynastka) z Markiewiczem na czele ruszyło w naszym kierunku. Diadia Misza przeszkodził im w ich misji. Markiewicz, chcąc ze mścić się na nas, tym razem przypłacił to ostatecznie życiem.
W oddziale Diadi Miszy, teraz już o wiele większym, zostałem wyznaczony sanitariuszem i przewodnikiem. Uznano, że mam „nosa” w poruszaniu się po lesie, w miejscach nikomu nieznanych, i że znam wszystkie możliwe ścieżki w okolicy. Przedtem ojciec nauczył mnie jak udzielać pierwszej pomocy.
Największym bojowym zadaniem, w jakim brałem udział, było zburzenie obozu wypoczynkowego dla niemieckich żołnierzy w Klesowie. To była operacja bardzo skomplikowana zarówno ze względu na niebezpieczeństwo jak również dlatego, że cel znajdował się ponad 50 kilometrów od miejsca naszych działań. Grupa złożona z 8 bojowników, obładowana materiałami wy buchowymi, wyruszyła w drogę. Część drogi odbyliśmy konno, póki znajdowaliśmy się pod osłoną lasów. Ostatnie 10 kilometrów przeszliśmy w nocy pieszo, zostawiwszy konie pod opieką jednego z bojowców.
Mieszkaniec Klesowa, Kirył, inżynier, były partyjniak, znajomy Diadi Miszy jeszcze sprzed wojny, zgodził się pomóc przemycić dynamit do kantyny niemieckiego obozu wypoczynkowego, w którym wypoczywali niemieccy żołnierze z rosyjskiego frontu, będący pod ochroną ukraińskiej policji. Chłop, który dostarczał sery i mleko do kantyny, za namową Kiryły, przemycił w jednej z baniek mleka 10 cegiełek dynamitu, które zostały odstawione do piwnicy. Pod bańkę z dynamitem został podłożony ręczny granat z wyciągniętym bezpiecznikiem, tak że każde najmniejsze nawet poruszenie bańki spowodowałoby wybuch.
I rzeczywiście nazajutrz rano, nastąpił wybuch, gdy jeden z pracowników kantyny, chciał przynieść do kuchni świeże mleko. Potężny wybuch zdemolował dom wypoczynkowy, powodując na domiar pożar, który przeniósł się też na sąsiednie budynki a wycie syren samochodów straży pożarnej słyszeliśmy jeszcze przez dłuższy czas. Czerwona zorza oświetlała niebo nad Klesowem całą noc.
Ilu Niemców i ich ukraińskich pachołków zginęło – nie wiem – byliśmy już po drugiej stronie, jeżeli się nie mylę, rzeki Horyń, w drodze powrotnej do „naszych” stron. Zniecierpliwiony kumpel i wypoczęte konie czekały na nas w umówionym miejscu.
Diadia Misza, nie mogąc poradzić sobie z coraz większą ilością bezbronnych Żydów, którzy przyłączali się do jego grupy – w większości ludzi już starszych, kobiet i dzieci – postanowił ulokować ich w jakimś względnie bezpiecznym miejscu. Ale takich było mało, ze względu na grasujących w lasach banderowców. Odpowiednim miejscem okazało się miasteczko Jeziory, w pobliżu które go stacjonowało w lasach dość dużo oddziałów partyzanckich i dlatego było omijane przez Niemców, którzy bali się otwartej walki z nieznanym im wrogiem. To samo dotyczyło też współpracujących z nimi Ukraińców.
Nie zważając na protesty Diadi Miszy, rodzice postanowili, że nie zostawią całej grupy, ponad 50 osób, bez opieki lekarskiej. Tak więc zostaliśmy razem z nimi w Jeziorach. Umówiliśmy się, że chorych i rannych z oddziału będą przywozili do Jezior do zorganizowanego jakby polowego lazaretu.
Pierwszym pacjentem w dopiero co powstałym lazarecie była kobieta, partyzantka, nie z oddziału Diadi Miszy, która przedstawiła się jako kapitan Zofia. Mówiła po rosyjsku z wyraźnie polskim akcentem, co nas zaintrygowało. Zapytana skąd pochodzi i kim jest, powiedziała, że nazywa się Zofia Dróżdż-Satanowska i że pochodzi z Polski. Niby to mimochodem zaznaczyła, że jej mąż, pułkownik Robert Satanowski jest dowódcą Zgrupowania „Jeszcze Polska nie zginęła”, stacjonującego chwilowo w okolicy Jeziora. Jestem oficerem oświatowym tego Zgrupowania – oświadczyła.
W kilka dni później, cały lazaret i jego pracownicy, rodzina Weinbergów, zostali uroczyście przyjęci w skład Zgrupowania „Jeszcze Polska nie zginęła”, do oddziału im. Traugutta, pod dowództwem samego płk. Satanowskiego. Zostaliśmy w Zgrupowaniu aż do ich odmaszerowania za Bug, w stronę Polski, w końcu września 1943 roku. Dzięki Robertowi Satanowskiemu wielu Żydów uratowało się z rąk niemieckich oprawców.
Podczas mojej przynależności do Zgrupowania „Jeszcze Polska nie zginęła” brałem udział w wielu zadaniach bojowych. W końcu września 1943 roku wysłano grupę bojową z oddziału im. Traugutta pod Rokitno na dywersyjną akcję wysadzenia w powietrze transportu kolejowego pod Rokitnem, idącego na rosyjski front. Byłem razem z grupą jako sanitariusz-bojownik. Zadanie zostało wykonane, ale ponieśliśmy duże straty od ostrzału, prowadzone go prawie na oślep przez niemieckich i ukraińskich wartowników stacjonujących w garnizonie obrony stacji kolejowej.
Mieliśmy kilku zabitych i rannych. Dwoje rannych, których nie można było za brać ze sobą, zostało pod moją opieką przez cały dzień, aż do następnej nocy, kiedy to można było ich przenieść do obozu. Po uprzednim opatrzeniu ciężkich ran brzucha u jednego i klatki piersiowej u drugiego – ukryłem ich na dzień w stogu siana, tuż koło stacji. Okazało się, że kryjówka była dobra, bo ani Niemcy, ani Ukraińcy nie pomyśleli, że ktoś może być pod ich nosem. Następnej nocy doprowadziłem do kryjówki pomoc, która przeniosła rannych do obozu, gdzie zaopiekowali się nimi lekarze co razem z udzieloną przeze mnie pierwszą pomocą, uratowało im życie.
Dowódca Zgrupowania, płk Satanowski, przedstawił mnie do odznaczenia Krzyżem Partyzanckim. We wniosku płk Satanowski napisał między innymi: „Tadeusz Weinberg odznaczył się wielokrotnie odwagą, w szczególności w akcji pod Rokitnem, gdzie wykazał prawdziwie partyzancką przemyślność oraz męstwo, ratując z poświęceniem życie swoich towarzyszy broni”.
„Odwaga, przemyślność, męstwo” – miałem wtedy niepełne 15 lat!
Pod koniec 1943 r. kiedy Zgrupowanie miało opuścić rejon Polesia, udając się za Bug – ludzie starsi i część ich rodzin, postanowili, za zgodą płk Satanowskiego, przedostać się przez linię zbliżające go się frontu, na terytoria już oswobodzone przez Czerwoną Armię. Również mama, ojciec i ja. Płk Satanowski, rozumiejąc, że dla rodziców marsz do Polski jest za forsowny, zgodził się na nasze odejście.
Na drogę dali nam karabin, naboje, jeden granat, trochę prowiantu, poradzili, jak przedostać się przez linię frontu, pożegnali się z nami i… w drogę, którą rozpoczęliśmy w pierwszym tygodniu listopada.
Olewsk, małe miasto, najbliższe od linii frontu, było oddalone ponad 100 kilometrów od naszego ostatniego miejsca pobytu. Droga wiodła przez dziesiątki wiosek, prawda, już bez niemieckich albo ukraińskich posterunków, ale za to grasowali tam bez żadnej przeszkody banderowcy, jak wiadomo nieprzychylni nikomu, kto w jakikolwiek sposób był związany z Sowietami, Polakami, Żydami, a my byliśmy związani z trzema ich nienawiściami.
Pod koniec trzeciego dnia naszej wędrówki zanocowaliśmy w jednej z wiosek, niedaleko od przedwojennej polsko-sowieckiej granicy. Gospodarz, Ukrainiec, przyjął nas bardzo serdecznie. Podano jedzenie, picie, odstąpiono nam swoje ławy na nocleg, rozesłano świeżą słomę i dano derki do przykrycia się, bo był w nocy tęgi mróz, „żebyśmy nabrali siły na dalszy marsz”. Gospodarz posłał nawet syna, chyba dwudziestoletniego młodzieńca do sąsiada: „Pożycz litrówkę samogonu, oblejemy z gośćmi bliskie zwycięstwo nad okupantem”.
Zrobiło się późno, chłopak z samogonem nie wracał. Przepraszając gospodarzy, ułożyliśmy się z zadowoleniem do snu. Spaliśmy może godzinę albo i mniej. Obudziły nas głośne krzyki po ukraińsku: „Tu żołnierze Samostyjnoj Ukrainy generała Bandery, wstawać natychmiast komunistyczne nasienie! Teraz wasz koniec! Oddawać broń!”
W chacie stało czterech uzbrojonych cywili z opaską ze znakiem „Tryzuba” na rękawach, a koło nich stał uśmiechnięty syn gospodarzy.Nie mając innej rady, wyciągnąłem spod słomy karabin i naboje, oddałem jednemu z nich, ukrywszy granat pod słomą, którym postanowiłem rozerwać się przy pierwszej okazji razem z nimi, gospodarzem i jego synkiem, mając wciąż na myśli okrzyk Samsona ze Starego Testamen tu, jedyny który znałem: „Niechaj zginę wraz z Filistynami!”
Tymczasem gospodarz gościł banderowców przyniesioną przez syna wódką – samogonem. Jeden z banderowców zaczął rozmowę z ojcem, a że ukraiński ojca był nie najlepszy, a polski banderowca dość poprawny, przeszli na polski. Dowiedział się, że jesteśmy rodziną, że ojciec jest lekarzem i że pochodzimy z Warszawy, rozmowa przedłużyła się długo w noc.
Trzej jego towarzysze, razem z synem gospodarza, poszli, jak to oni powiedzieli: „załatwić sołtysa, tego komunistycznego pachołka, który współpracuje z partyzantami”. Żeby nie spłoszyć sołtysa strzałami, zostawili „naszego”, po polsku mówiącego banderowca, żeby nas dopilnował, i nakazali mu, żeby jak usłyszy strzały „załatwiające” sołtysa – zabił nas i przyłączył się do nich koło cerkwi.
Po niejakim czasie, w nocnej ciszy, rozległa się salwa strzałów. Był to znak, że sołtys zabity i on ma zabić nas. Odwróciłem się, szukając niby to czegoś na podłodze, wyjąłem, tak że nie zauważył, spod słomy granat, wyciągnąłem kółko bezpiecznika i już miałem rzucić między nas, kiedy zobaczyłem, że banderowiec wstaje, podaje ojcu rękę i cicho mówi: „Jak tylko wyjdę, usłyszycie strzały, poczekajcie w chacie z pół godziny i uciekaj cie w las! Szczęśliwej drogi!”. Wziął do ręki karabin, zabrał gospodarza ze sobą i jeszcze stojąc w sieni, przy otwartych drzwiach wystrzelił trzy razy w powietrze.
Co powiedział swoim kolegom o „załatwieniu” nas? Nie wiem też, co skłoniło go do tego, żeby darować nam życie. Może myślał już o bliskim końcu wojny? Może o swojej rodzinie? A może jednak miał sumienie? Tego nie dowiem się chyba nigdy.
Linię frontu przeszliśmy dopiero po kilku miesiącach, po drodze przyłączając się do partyzanckiej jednostki majora Nyrko,
Zjednoczenia gen. Begmy, w której byliśmy do początku lutego 1944 roku. Mieliśmy po drodze, tuż koło Olewska, potyczkę z Niemcami w której zginęło kilka osób. Za udział w walce pod Olewskiem i uratowanie wielu chorych partyzantów dostałem order „Za odwagę”. W styczniu 1944 zwolniłem się z oddziału, po jego rozformowaniu i zamieszkaliśmy w Olewsku.
W kwietniu 1945 roku wróciliśmy do Polski i w tymże roku wyjechaliśmy do Palestyny, gdzie mieszkała od 1936 roku siostra, która zmarła w 1950 r. Brat, który służył w Wojsku Polskim zorganizowanym w Rosji, mieszka teraz w USA. Rodzice zmarli w Tel Awiwie w 1979 roku, w wieku 90 lat.
Od 1947 roku, po ukończeniu gimnazjum w Tel-Awiwie, byłem członkiem „Hagany”, a z powstaniem Państwa Izrael poszedłem do wojska, potem do marynarki wojennej, z której zwolniłem się w randze komandora. Teraz jestem na emeryturze. Jestem żonaty, mamy dwie córki i siedmiu wnuków.
Haifa, 1 września 1997 r.
Wspomnienie pochodzi z książki„ Losy żydowskie
świadectwo żywych”, Tom II, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1999
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl