Tresa Lisiewska, urodzona w 1942 r.
Moja babcia Teresa
[Wspomnienie Karoliny Sadowskiej, wnuczki]
1 września 1939 roku wybuchła wojna i nastał czas prześladowań Polaków, Żydów oraz innych mniejszości narodowych, np. Romów. Od tego czasu Żydzi musieli nosić na rękawach opaski z żółtą gwiazdą Dawida.
Mieli zabronione chodzenie po chodnikach, mogli jedynie poruszać się jezdnią (co nie zawsze kończyło się dla nich dobrze, często ulegali wypadkom, byli potrącani przez pojazdy). Powstawały pierwsze getta. Z nich wywożono ich m.in. do Auschwitz i Birkenau.
Początkowo w gettach nie było głodu. Ludzie poruszali się (jeszcze) ze swoim dobytkiem, ale natłok spowodował, że żywność przestała istnieć, nastąpił głód.
Od tego czasu zaczęto w różny sposób wyprowadzać dzieci z getta. Zajmowały się tym różne organizacje, m.in. „Żegota” oraz Opieka Społeczna, w której działała, m. in., Zofia Kossak-Szczucka, która przed wojna była jedną z przedstawicielek endecji oraz Irena Sendlerowa i Wiktor Janecki.
Najczęściej dzieci, które opuszczały getto, znajdowały swoje miejsce w domach dziecka oraz u ludzi w pobliskich wsiach, a nawet w klasztorach. Dzieciom zmieniano imiona, nazwiska, tworzono nowe metryki chrztu, nowe miejsca urodzenia, zmieniano całą tożsamość.
W 1942 roku w getcie warszawskim urodziła się moja babcia (nie wiadomo dokładnie kiedy, na pewno w I połowie roku 1942). Po wyniesieniu z getta otrzymała nazwisko Wiktora Janeckiego, który uratował ją i jej brata dnia 28.06. 1942 r. Babcia pierwotnie nosiła imię Sara, które zostało zmienione na Teresa, jej brat Mojżesz dostał imię Wiktor. Babcia przebywała pod obcym nazwiskiem do listopada 1944 roku.
Przez okres 1942-1943 przebywali w Domu Dziecka im. ks. Baudouina w Warszawie. Przez ten budynek „przewinęło” się ok. 1000 dzieci żydowskich, które były oznaczone w różny sposób, np. w kartach rodowodowych wypełnianych piórem w miejscu, gdzie była data chrztu, pisano ołówkiem „z wody”, był to znak, że jest to dziecko żydowskie.
Dom Baudouina był prowadzony przez siostry szarytki, które początkowo chrzciły dzieci żydowskie w kościele św. Barbary, który znajdował się tuż za murem, ale gdy dzieci przybywało, zaprzestały to robić.
Dom Dziecka im. ks. Baudouina był założony w 1732 r. (dla podrzutków) i utrzymywany przez władze miejskie. Opiekunkami dzieci były siostry zakonne.
Aby uchronić dzieci z ciemną karnacją, golono im głowy, owijano bandażem tak, jakby miały rany. W 1942 latem siostry nie dawały sobie rady, ponieważ dom był centrum miasta, a naprzeciwko była siedziba okupantów. Opiekunki wymyśliły (dla dobra dzieci), że upozorują wybuch epidemii tyfusu w domu. Przez jakiś czas dzieci były bezpieczne, gdyż nikt nie chciał znajdować się w budynku, gdzie panuje epidemia (Niemcy panicznie bali się chorób).
Domem Dziecka kierowała pediatra dr Maria Wierzbowska, która pośmiertnie otrzymała medal Yad Vashem (Sprawiedliwy wśród Narodów Świata). Ona wraz z personelem ukrywała dzieci prowadząc tzw. podwójną dokumentację medyczną (tutaj zmieniana była data urodzenia i podstawowe dane o dziecku). Polegało to na tym, że dziecko pochodzenia żydowskiego ciężko zachorowało i zostało przeniesione na inny oddział, gdzie tak naprawdę było zdrowe. Dziecko przebywało na innym oddziale, ale już ze zmienionym, zmiękczonym imieniem, np. z Teresy na Terenię itp.
Babcia wspomina: „Był moment, w którym musiałam opuścić Dom Dziecka ks. Baudouina na miesiąc, to było w listopadzie 1943 r., po powstaniu w getcie warszawskim Niemcy przeczesywali wszystkie domy dziecka. Wywieziono mnie na Okęcie, a potem do Sochaczewa. Zajęły się tym Katarzyna Janecka (moja późniejsza mama) i Jadwiga Brych. Z Sochaczewa Jadwiga Brych udała się w rodzinne trony, a my z mamą do Krośniewic, koło Kutna.
Pamiętam, że po drodze z Warszawy dostałam chleb z masłem, nie znałam smaku masła. Poobgryzałam chleb a masło chciałam zjeść na deser, ale ono rozpuściło się w moich małych rączkach. Była to dla mnie druga tragedia po stracie żydowskich rodziców w getcie. Gdzieś w drodze dostałam talerz zupy fasolowej, do dziś jest to moja ulubiona zupa.
Dotarłyśmy do Krośniewic, do rodziny mojej mamy. Ponieważ była zima, uszyto mi czerwony płaszcz z wsypy na pierzynę. Byłyśmy tam do lata 1945 roku.
Z obozu koncentracyjnego wróciła wtedy ciocia Gienia, siostra mojej polskiej mamy. Z nią wyjechałyśmy do Bielawy na Dolnym Śląsku. Tutaj chodziłam do żydowskiego przedszkola. Mieszkałyśmy w dzielnicy zamieszkałej przez Żydów przybyłych z Rosji i całej prawie Europy. Dzieci, obojętnie jakiej wiary, „obchodziły” wspólnie święta.
Na przykład Chanukę, trwającą osiem dni, dzieci polskie spędzały w rodzinach żydowskich, gdzie dostawały cukierki, słodycze. Boże Narodzenie także spędzaliśmy razem (choinka, drobne upominki typu kredki, słodycze). Całą procesję świąt kończyły te, które odbywały się w domach, gdzie wyznawano prawosławie.
Dzieci, bawiąc się, wytworzyły swój własny język. Głównie przeplatały się słowa polskie, żydowskie i francuskie, a po 1948 roku także greckie.
Po skończeniu szkoły podstawowej chciałam zostać nauczycielką. Przyjęto mnie do Liceum Pedagogicznego w Świdnicy. Po miesiącach nauki moja nauczycielka języka polskiego nie wytrzymała i zaprosiła mamę na rozmowę z powodu mojego „podwórkowego akcentu”. Uczestniczyłam w tej rozmowie do pewnego momentu. Nauczycielka mówiła: „proszę zrozumieć, w Wałbrzychu są Licea Pedagogiczne kształcące nauczycieli do szkół greckich, niemieckich i żydowskich”. Wtedy mama kazała mi wyjść, rozmawiały długo. Ja natomiast po tej wizycie miałam same kłopoty. Każda lekcja języka polskiego była torturą, ale po dwóch latach pani profesor dopięła swego i wyczyściła mój „wspaniały akcent”. Po skończeniu szkoły zaczęłam pracować jako nauczycielka.
Później poznałam mężczyznę, który pochodził z Łowicza. Wyszłam za niego za mąż w Bielawie. Tam też urodziło się czworo moich dzieci, piąte już po przeprowadzce w Łowiczu. Do Głowna przyjechaliśmy w 1971 roku. Tutaj dopiero spotkałam się z ciekawością typu: Cyganka – nie, bo jest nauczycielką, Żydówka – nie, bo ich już nie ma. Wcześniej nie spotkałam się z jawnym antysemityzmem, nawet rok 1968 obszedł się ze mną łagodnie.”
Babcia wciąż jest w trakcie poszukiwań swojego brata Mojżesza- Wiktora: Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o swojej żydowskiej rodzinie, ale to chyba nie jest realne. Szukałam w Archiwach Państwowych, a ostatnio trafiłam do Mormonów w Warszawie, gdzie pani archiwistka spytała mnie, czy w mojej rodzinie był Salomon – jest adnotacja o jego śmierci w USA w 1985 roku. Obiecała mi więcej danych, ale poszukiwana muszą potrwać. Jest już późno, ale nie tracę nadziei.
Jestem członkiem Gminy Żydowskiej w Warszawie. Tam się urodziłam, tam przetrwałam wojnę i tam uratowano mi życie. Tam też szukam swoich korzeni. Dom mojej powojennej mamy był bardzo ciekawy. Tutaj można było spotkać ciekawe osoby, które uczyły historii, np. dr Wierzbowską, dr Opatowską, ks. Ludwika Muchę – kapelana mjr Dobrzańskiego „Hubala”, który zawsze mówił nam, dzieciom: „nie ważne jakiej jesteśmy wiary, narodowości. Żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał.” Staram się i staram każdego dnia żyć według zasady słyszanej dawno temu. Stosuję ją, ale nie zawsze to wychodzi.
Życie jest twarde. Dziękuję ludziom, którzy ratowali nas pomimo swoich poglądów, zagrożenia własnego życia. Na całym świecie członków Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu jest około 3000, a w samej Polsce 700 osób. Prawie wszyscy się znają, to jest moja żydowska rodzina.”
Ta oparta na faktach historia daje dużo do myślenia. Dotyczy mnie i mojej rodziny, ale wydaje mi się, że takich ludzi, rodzin jest wiele. Chciałabym, aby była ona przestrogą dla wszystkich młodych ludzi, nauką na przyszłość, aby byli bardziej tolerancyjni dla ludzi innego wyznania w Polsce i nie tylko.
Tolerancji uczymy się wszędzie. Są to bliższe i dalsze spotkania z historią. Szkoła, dom rodzina, towarzystwo, w którym przebywamy, to krótkie lekcje życia. Z małych cząstek może powstać coś wielkiego, jeśli tylko będziemy tego chcieć. Dlatego myślę, że watro uczyć się tolerancji wszędzie.
Przecież ludzie, którzy pomogli mojej babci, pan Janecki, ryzykując swoim życiem, myślał o przetrwaniu istnienia ludzkiego, myślał o przyszłości, myślał o Polsce, myślał o mnie, o nas. Chciałabym także, żeby osoba, która przeczyta historię mojej Babci, poznała przeszłość, spojrzała w przyszłość i starała się nie dopuścić do tak wielkiej tragedii, jaką była II wojna światowa, obozy koncentracyjne, Holocaust i śmierć wielu milionów niewinnych osób.
Wszyscy posiadamy pamięć, tylko w niej możemy przechowywać okruchy historii. Należy je zbierać, zapamiętywać, by móc tworzyć kolejne dzieje. To nic, że czasami mamy inny kolor skóry, jesteśmy innego wyznania, życie to cenny dar, o który należy dbać i dać szanse innym na poznanie go.
Moja Babcia długo nie wiedziała, kim naprawdę jest. Wychowywała ją kobieta, która dla niej świadomie zrezygnowała z całego swojego dotychczasowego życia. Myślę, że nie była to łatwa decyzja, ale jak ważna w przyszłości. Polska mama dała schronienie, wychowanie, a więc życie, nie tylko mojej Babci, dała życie pięciorgu swoim wnukom. Dzięki wspaniałej „polskiej mamie” jestem JA.
Pierwszy raz o Żydach w naszym domu zaczęto mówić, gdy miałam dziewięć lat. Pierwszy swój szabat przeżyłam w wieku dziesięciu lat – to było dla mnie coś zupełnie nowego. Zaczęłam spotykać ludzi, którzy mnie zadziwiali i ciekawili swoją innością. Zaczęłam przebywać wśród ludzi hebrajsko– i anglojęzycznych. Spodobała mi się ta inność, a z czasem zaczęłam rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Zaczęłam się interesować judaizmem. Poznałam wspaniałych ludzi, między innymi rodzinę rabina Jony Booksteina, którego dziadek był właścicielem dużych posiadłości ziemskich w Głownie (miejscowość, w której teraz mieszkam). Dzięki niemu dowiedziałam się, że Głowno przed wojną zamieszkiwała duża grupa Żydów. Pokazał nam, gdzie była synagoga – teraz urząd miasta, mykwa – teraz klub sportowy. Miło mi było poznać naczelnego rabina Polski Michaela Schudricha, z którym ja i moja rodzina spędziliśmy nie jeden piękny szabat.
Bardzo cieszę się, że odziedziczyłam po Babci pochodzenie, dzięki czemu poznałam interesujących ludzi, którzy są teraz moimi żydowskimi przyjaciółmi, przeżyłam wspaniałe momenty, które są nie do opisania. Dzięki chwilom spędzonym z nimi mogłam się dużo nauczyć i dowiedzieć o Żydach z całego świata. Są oni moimi znajomymi, ale także nauczycielami, ważnymi osobami, które stopniowo wprowadzały mnie w prawdziwy świat judaizmu.
Całość podsumuję słowami piosenki hebrajskiej: „Hevenu Szalom Alejhem” („A pokój niech będzie z nami”).
Od redakcji: autorka Karolina Sadowska, wnuczka bohaterki wspomnienia, studiuje za granicą, w Kanadzie. Jej znajomość języka polskiego i realiów historycznych nie zawsze jest poprawna. Redakcja nie dokonywała żadnych poprawek językowych.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl