Teresa Wieczorek, urodzona w 1940 r. (1)
Zaginiona tożsamość
[Publikujemy dwa wspomnienia Teresy Wieczorek. Drugie można przeczytać wybierając „Teresa Wieczorek (2)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Jestem dzieckiem wyniesionym w walizce z getta warszawskiego. W 1942 r. Miałam około dwóch lat. Wyniósł mnie mój prawdziwy ojciec podkopem wydrążonym przez Żydowską Organizację Bojową.
Podkop ten prowadził z placu Muranowskiego w getcie do kanału naprawczego w zajezdni tramwajowej na ul. Sierakowskiej 7 (tuż obok getta). Dzisiaj jest tam ulica Stawki i stoi gmach Intraco, ul. Sierakowskiej już nie ma.
Ojciec przekazał mnie pani Kazimierze Ciarkowskiej na ul. Sierakowskiej 6, śpiącą i z zalepionymi ustami. Mąż pani Ciarkowskiej, Kazimierz, i jej szwagier Władysław Janus pracowali w zajezdni tramwajowej. Pan Janus jako motorniczy, pan Ciarkowski jako robotnik.
Ukrywało mnie wiele rodzin. Pozwolili mi przeżyć, ale żadna z nich nie chciała mnie na stałe. Ukrywali mnie państwo Osiejewscy na ul. Starej w Warszawie, Wiewiórkowie w Wesołej na Groszówce, Antolakowie i Susdorfowie na Kuklówce niedaleko Radziejowic.
Wciąż mnie przenoszono. W końcu znowu trafiłam do pani Ciarkowskiej. Gdy wybuchło powstanie w getcie stało się jasne, że nikł po mnie się nie zgłosi.
7 maja 1943 r. załatwiono dla mnie metrykę, wystawili ją księża salezjanie z Bazyliki przy ul. Kawęczyńskiej na warszawskiej Pradze na nazwisko Teresy Ciarkowskiej, urodzonej 23 grudnia 1939 r., z adnotacją: „chrzest opóźniony z winy rodziców”. I tak zostałam u państwa. Ciarkowskich bez tożsamości, bez prawdziwej daty urodzenia, bez prawdziwego nazwiska.
Wybuchło Powstanie Warszawskie, Kazimierz Ciarkowski za przynależność do AK został rozstrzelany przez Niemców na Gęsiówce. Ja z moją drugą mamą Kazimierą Ciarkowską , w sierpniu l944 r., trafiłyśmy do obozu w Pruszkowie. Stamtąd wywieziono nas do obozu pracy przymusowej w Offenbach niedaleko Frankfurtu n. Menem.
Podróż trwała ponad dwa tygodnie – część drogi jechałyśmy bydlęcym pociągiem, część pokonałyśmy pieszo, nocując czasem na polu. Moim bagażem była pierzynka i czajnik z wodą. Pierzynkę wyrzuciłam dopiero 1966 r., osłaniała mnie przez całą wojnę.
W obozie zachorowałam ciężko na zapalenie płuc. Na szczęście był lekarz, więzień z Francji, który jakoś mnie uratował.
Mama Kazia najpierw pracowała na kolei przy rozładunku, a później w kuchni. Przynosiła mi, jak tylko mogła, ziemniaczki, które wtedy były wielkim przysmakiem.
Miałam szczęście, że przeżyłam ten obóz. Mama opowiadała, że byłam wyjątkowo cichym i grzecznym dzieckiem, raz nawet Niemiec przyniósł mi szmacianą lalkę.
W obozie w Offenbach przebywałam do wyzwolenia przez armię amerykańską – do marca 1945 r. Z obozu zostałyśmy przewiezione do Wiesbaden, a stamtąd w październiku 1945 r. wróciłyśmy do Warszawy.
Okresu okupacji hitlerowskiej nie pamiętam – ani pobytu w getcie, ani jak wyglądali moi rodzice i brat, nie pamiętam też pobytu po stronie aryjskiej, ani obozu w Niemczech.
W pamięci zostały mi tylko mało istotne sytuacje – przechodzenie przez jakąś dziurę w murze, barykady zrobione z tramwajów, bomby fosforowe na niebie, które wyglądały jak zapalone choinki. Wszystko, co wiem, pochodzi z relacji mojej drugiej mamy oraz innych osób, a także z moich poszukiwań, które trwały ponad 40 lat.
W Warszawie zamieszkałyśmy przy ul. Ceglanej (dzisiaj Pereca). Chyba w 1946 roku odwiedził nas jakiś pan z czarnymi kręconymi włosami. Gdy już poszedł, mama mówiła do swojej siostry, że to był Żyd. Mama i ciocia były bardzo podenerwowane, a ja zrozumiałam, że chciał mnie ukraść.
Wystraszyłam się bardzo, ale mama powiedziała, że pojedziemy na wieś, na Kuklówkę. Prawdopodobnie poszukiwał mnie wtedy Komitet Żydowski.
W 1948 r. byłam z mamą na odsłonięciu Pomnika Bohaterów Getta. Nie- wiele jeszcze wtedy rozumiałam, nie wiedziałam, po co tam poszłyśmy. Po latach zapytałam mamę Kazię, dlaczego ze mną tam poszła? Odpowiedziała: „Myślałam, że może ciebie ktoś rozpozna albo ja któregoś z nich poznam. Jeżeli miałabym ciebie oddać, to tylko twojej rodzinie”.
Do ósmego roku życia nie wiedziałam nic o swoim pochodzeniu. Dowiedziałam się przypadkowo od sąsiadki. Pewnego dnia mama wysłała mnie po ocet do sklepu na ul. Ciepłą (mieszkałyśmy obok, na Ceglanej). Sąsiadka mamy, pani Wanda Podstolska, zaczepiła mnie i powiedziała: „Teresa, Kazia nie jest twoją matką. Ciebie Żydzi z getta przynieśli i teraz cię szukają. Jedź z nimi do Izraela”.
Był to dla mnie cios. Nie kupiłam octu, biegiem, spłakana, wróciłam do domu i opowiedziałam wszystko mojej mamie. Błagałam ją, żeby mnie nie oddawała Żydom. Mama powiedziała: „Miałam nigdy ci o tym nie mówić. Nie ta jest matką, która urodziła, ale ta, która wychowała”. I opowiedziała mi moją historię.
Brakowało w niej jednak moich danych i nazwiska. Przez całe życie pytałam ją o nie, ale wciąż mówiła: „Nazwisko było trudne, nie zapamiętałam go” – i zaczynała płakać.
Z upływem lat coraz bardziej pragnęłam dowiedzieć się czegoś o mojej biologicznej rodzinie. Myślałam, i myślę tak do dnia dzisiejszego, że może ktoś z nich przeżył. Nie potrafiłam jednak rozpocząć poszukiwań.
Pomogła mi moja nauczycielka Janina Schenbrenner, proponując mi tytuł pracy dyplomowej „Sytuacja dziecka w Getcie Warszawskim”. Tak rozpoczęły się moje wizyty w Żydowskim Instytucie Historycznym.
Brałam udział w audycji poszukiwania rodzin w Holandii, zwracałam się do wszystkich możliwych biur poszukiwania rodzin w Stanach Zjednoczonych, Izraelu, Australii. Dawałam ogłoszenia w gazetach polskich i za granicą. Przewertowałam książki telefoniczne z lat 1938‒1939.
Były filmy o mnie w telewizji polskiej i izraelskiej. Zgłosiło się wiele osób, najwięcej z Izraela. Nawet z rodziną Blumekopfów robiłam badania DNA – wyszły pozytywnie tylko w 85 procentach. Wielką przeszkodą w poszukiwaniach był zawsze brak nazwiska.
Swoją relację zamieściłam w III tomie „Losów Żydowskich” wydanych przez Stowarzyszenie Żydów Kombatantów. Cztery lata temu zwrócił się do mnie pan Zbigniew Pęć ze Szczecina, żołnierz AK ps. Lew, z batalionu Bończa, który przeczytał moją relację w III tomie „Losów Żydowskich”.
Powiedział, że w okresie okupacji mieszkał przy ul. Sierakowskiej 6‒7 i pamięta mojego ojca, który nazywał się Ludwik Gout, albo Gold, był lekarzem, pracował w Klinice Omega w Alejach Jerozolimskich 51 w Warszawie i mieszkał przy ul. Śniadeckich 11, a później przy Nowym Świecie.
Pytałam o moją prawdziwą Mamę – pan Pęć widział ją może raz lub dwa razy, podobno była aktorką filmową. Idąc śladem opowieści pana Pęcia znalazłam w przedwojennej książce telefonicznej, którą udostępniono mi w Żydowskim Instytucie Historycznym, numery telefonów lekarzy Ludwika Gouta i Wolffa Golda.
Dzięki pomocy naszej przewodniczącej Inki Sobolewskiej (jestem jej bardzo wdzięczna) dotarłam do dokumentów I zdjęć obu Panów. Liczę na to, że jeden z nich jest moim ojcem i, że po latach poszukiwań odnajdę wreszcie moich krewnych. Słyszałam o DNA Shoah Project (genetycznej bazie danych osób, których członkowie rodziny byli ofiarami Holocaustu). Zamierzam wysłać tam moją próbkę, może w ten sposób natrafię na ślad rodziny.
PS. Pani Teresie Wieczorek nie udało odnaleźć bliskich. Zmarła 18 listopada 2017 roku.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl