Teresa Wieczorek, urodzona w 1940 r. (2)
Ja za ciebie nawet grosza nie wzięłam
[Publikujemy dwa wspomnienia Teresy Wieczorek. Drugie można przeczytać wybierając „Teresa Wieczorek (1)” w zakładce „wszystkie osoby”]
Zdecydowałam się napisać o poszukiwaniu swojej tożsamości dopiero teraz. Wcześniej sądziłam, że ktoś z mojej rodziny przeżył i moja relacja będzie zupełnie inna.
Zdjęcie jest stare, zniszczone, ma postrzępione brzegi, dwie dziewczynki stoją przed płotem, starsza w ciemnej sukience, na oko dziesięcioletnia podtrzymuje młodszą, najwyżej dwuletnią, która uparcie patrzy w dół. Ta mniejsza ma na głowie białą chusteczkę. Może z powodu słońca, a może dlatego, aby ukryć jej czarne, kręcone włosy. Ta młodsza to ja.
Wszyscy mówią na mnie Tereska, ale nikt nie zna mojego prawdziwego imienia i nazwiska. I tak chyba pozostanie już na zawsze. Minęło ponad 60 lat, a ja do dzisiaj nie mogę się z tym pogodzić.
Zdjęcie prawdopodobnie zostało wykonane wiosną 1943 r. w okolicy klasztoru Wizytek na Nowym Mieście w Warszawie. Starsza dziewczynka to Iwona Osiejewska, którą odnalazłam po prawie pięćdziesięciu latach. To od niej dowiedziałam się, w jakich okolicznościach wykonano to zdjęcie.
Iwona mieszkała wówczas z rodzicami na ul. Starej 11, niedaleko klasztoru. Ojciec Iwony, Roman Osiejewski przyprowadził mnie do domu i powiedział, że przez jakiś czas będę u nich mieszkać. Ale tylko on jeden wiedział, że jestem żydowskim dzieckiem, przed paru dniami wyniesionym z getta. Moi opiekunowie uznali, że gdyby po wojnie zaczął mnie szukać ktoś z rodziny, to zdjęcie będzie jedynym świadectwem tego, jak wówczas wyglądałam. Dlatego je zrobili. To zdjęcie to początek mojego życiorysu. W tym życiorysie jest dziura: brak w nim dwóch pierwszych lat.
Ulica Stara okazała się nie bardzo bezpieczna dla takiego „trefnego” dziecka jak ja. Dlatego tak często zmieniali się moi opiekunowie i miejsca pobytu. Od Ciarkowskich do Osiejewskich, od Janusów do Wiewiórków do Wesołej, na Groszówkę. W Wesołej niedaleko mieszkał Niemiec Kleist, więc stamtąd wywieźli mnie na Kuklówkę koło Jaktorowa, gdzie przechowywali mnie Suzdorfowie, Sadowscy i Antolacy.
Mimo,że polskie rodziny nie chcą mnie na stałe, to jednak są na tyle szlachetni, że pozwalają mi przeżyć. Za ukrywanie mnie grozi przecież kara śmierci. Z Kuklówki pochodzą moje pierwsze wspomnienia. Gdy po pięćdziesięciu latach odwiedziłam to samo miejsce, ze zdumieniem odkryłam, że pamiętam dom, w którym byłam przechowywana. I święte obrazy na ścianach, i nawet stojącą w kącie maszynę do szycia, na której bez przerwy ktoś pracował.
Nikt z tych dobrych ludzi nie wiedział wówczas, jak brzmi moje prawdziwe imię i nazwisko. I nikt o to nie zapytał. Tym bardziej muszę podziwiać Kazimierza i Kazimierę Ciarkowskich, że odważyli się podpisać pod moją metryką chrztu, która po prostu jest jednym wielkim fałszerstwem.
„Działo się w parafii Serca Jezusowego w Warszawie, w dniu 7 maja 1943 r. Stawił się Kazimierz Ciarkowski, robotnik, lat 30 mający, w obecności świadków Romana Osiejewskiego i Władysława Janusa i okazał dziecię płci żeńskiej, urodzone w Warszawie w dniu 23 grudnia 1939 r. na ulicy Otwockiej 3 z jego prawej małżonki Kazimiery z domu Połeć, lat 44 mającej. Dziecku na chrzcie w dniu wczorajszym odbytym nadano imiona Teresa Elżbieta, a rodzicami chrzestnymi byli Józefa Osiejewska i Jan Wiewiórka. Akt opóźniony z winy rodziców. Podpisali Jan Wiewiórka, Osiejewski Roman,Janus Władysław”.
Ta metryka to pierwsza urzędowo poświadczona data w moim życiu. Podana w niej data urodzenia 23 grudnia 1939r. oparta jest chyba na przypuszczeniach. Fikcyjny jest adres pod którym miałam się urodzić: Otwocka 3, tuż obok kościoła, w którym odbył się chrzest. Przecież pod tym adresem mieściła się szkoła, wybudowana przed wojną i stoi do dnia dzisiejszego. Fikcyjna jest adnotacja „opóźnienie chrztu nastąpiło z winy rodziców”. Dziś wiem, że parafia Serca Jezusowego prowadzona przez księży Salezjanów była jedną z wielu parafii w Warszawie, które wystawiały takie „lipne” metryki. Z tą metryką byłam już bezpieczniejsza. Ale nadal trzeba było uważać na sąsiadów, którzy czasem dziwili się, skąd nowe dziecko w rodzinie, na żandarmów i policjantów, których zadaniem było wyłapywanie takich nowych „lokatorów”.
Na ul. Sierakowskiej mieszkałam do wybuchu Powstania Warszawskiego w l 944 roku. Mój fikcyjny ojciec, Kazimierz Ciarkowski, zginął podczas Powstania Warszawskiego pośrednio z mojego powodu. Podczas bombardowania naszej dzielnicy wszyscy ukrywali się w piwnicy, ale on poszedł na górę, aby przynieść dla mnie coś z mieszkania. Spadła bomba, odłamek zranił go w nogę. Chodził wtedy w wojskowych butach, pochodzących z rozszabrowanych przez powstańców niemieckich magazynów. Gdy przyszli Niemcy, uznali, że jest ukrywającym się powstańcem i rozstrzelali go.
Po powstaniu ludność cywilna została wygnana z miasta. Wraz z Kazimierą Ciarkowską trafiłam do obozu w Pruszkowie a stamtąd wywieźli nas na roboty do Niemiec, do Offenbach w Nadrenii. Podróż trwała dwa tygodnie. Moim bagażem, który dźwigałam sama, była pierzynka i czajnik z wodą. Przeszłam tam ciężkie zapalenie płuc, cudem wyżyłam.
To właśnie tam Kazimiera Ciarkowską poznała Romana Ostrowskiego, za którego po wojnie wyszła za mąż. Moje pierwsze wspomnienia, które pamiętam z obozu w Niemczech to bomby fosforowe, wyglądające na niebie jak choinki (było to bombardowanie Frankfurtu n/Menem przez aliantów w marcu 1945 r.).
Po oswobodzeniu obozu przez Amerykanów, zamieszkiwałyśmy w Wiesbaden, a w październiku 1945r. wróciłyśmy do Warszawy. Cała lewobrzeżna Warszawa zamieniła się w morze ruin. Ludzie gnieździli się w odgrzebanych spod gruzu piwnicach, w rozprutych przez bomby ruinach, w parterowych lepiankach wznoszonych z rozbiórkowych cegieł.
Moja przybrana matka odnalazła rodzinę swoją na ul. Ceglanej 7. Zamieszkałyśmy w kuchni. To była ponura rudera, woda nie dochodziła na czwarte piętro, trzeba było wnosić ją w kubłach. Rok po roku w Warszawie odtwarzało się życie: pierwszy prąd, pierwsze tramwaje na ulicach. W 1948 r. zostałam zapisana do szkoły, która mieściła się na ul. Żelaznej.
Któregoś dnia (miałam wtedy 7 lub 8 lat) – matka wysłała mnie do sklepu po ocet. Na ul. Ciepłej zatrzymała mnie sąsiadka pani Wanda Podstolska: „Ty wiesz, Tereska, że Kazia to nie jest twoja prawdziwa mama? Bo ciebie z getta wynieśli. Ty jesteś Żydówka. Czy ty wiesz, że Żydzi cię szukają i chcą cię zabrać do siebie, do Izraela? Jedź z nimi”.
To było straszne, zawalił się dla mnie świat: nie moja jest mama, a ja coś – strasznego – Żydówka. Zawsze, dziwiłam się, że mam taką starą mamę i czegoś się domyślałam, ale teraz usłyszałam to od obcej osoby. Już nic nie kupiłam, zrozpaczona i zszokowana wróciłam do domu i opowiedziałam mamie o tej rozmowie. Płacząc, zaklinałam matkę na wszystkie świętości, żeby mnie nie oddawała tym Żydom.
Pamiętam, Kazimiera Ciarkowska usiadła ciężko na stołku obok kuchni, ja na skrzynce węglowej i długo milczała. – „Wiesz, Teresko, miałam ci o tym nigdy nie mówić. Ale skoro tak się stało, to ja ci powiem. Pani Podstolska powiedziała prawdę. Ale pamiętaj: nie ta matka co urodziła, tylko ta co wychowała. Pokochałam ciebie jak własną córkę i nigdy nikomu ciebie nie oddam”.
Dopiero wtedy Kazia po raz pierwszy opowiedziała mi moją historię. Z jej relacji wynikało że przed wybuchem powstania w getcie warszawskim, mój prawdziwy ojciec przyniósł mnie w walizce na ul. Sierakowską 6, gdzie wtedy mieszkała. To był mężczyzna wysoki, dobrze ubrany, ciemnowłosy, chyba z·zarostem. Powiedział: ,,Wszyst kich z getta wygarniają, proszę o zaopiekowanie się dzieckiem chociaż na jedną noc, jutro przyjdzie rodzina i wszystko ustali”. Jeśli chodzi o walizkę to była zwyczajna, fibrowa i na tyle duża, że mogło się w niej zmieścić dwuletnie dziecko. W tej walizce były też moje ciuszki. Byłam nimi jakoś owinięta, miałam zaklejone plastrem usta i spałam.
Ten mężczyzna – opowiadała dalej moja przybrana mama – więcej się nie pojawił. Dwa razy przychodził pan o imieniu Henryk, mówił, że stracił kontakt z moją rodziną. A potem wybuchły walki w getcie i stało się jasne, że żadna rodzina już nie przyjdzie.
Mijały lata, a ja ciągle zastanawiałam się, kim naprawdę jestem. Kiedy byłam już dorastającą panienką, ktoś powiedział przy mnie, że Polki są bardzo ładne. Wtedy pomyślałam: no tak, ja taka ładna nie jestem, bo jestem Żydówką. Do dziś nie rozumiem, skąd wówczas we mnie brała się taka pogarda do Żydów. Czytałam różne antropologiczne artykuły, stawałam przed lustrem i przyglądałam się swojej twarzy: podobna czy nie? Miałam wówczas czarne, kręcone włosy, co przy niebieskich oczach wyglądało dość oryginalnie.
Może to dziwne, że tak późno rozpoczęłam poszukiwania mojej prawdziwej tożsamości. Przez wiele lat po prostu nie wiedziałam od czego zacząć. A moja przybrana mama, gdy tylko zaczynałam ją wypytywać, od razu się denerwowała. Mówiła: jesteś ochrzczona, nie wracaj do nich. I powtarzała: przecież oni mi ciebie podrzucili. Przecież ja za ciebie nawet grosza nie wzięłam. I zaraz zaczynała płakać.
Mijały lata. Skończyłam maturę, bardzo chciałam być nauczycielką. Opiekunką mojego roku w Studium Nauczycielskim była pani Janina Schenbrener, która mnie jakoś dziwnie faworyzowała. Ona chyba przeczuwała kim jestem. To ona podała mi temat pracy dyplomowej „Sytuatja dziecka w getcie warszawskim”. Z jakim zdumieniem, wiele lat później dowiedziałam się, że pani Janina Schenbrener przed wojną była nauczycielką w żydowskiej szkole wyznaniowej. Pisząc pracę, po raz pierwszy poszłam do Żydowskiego Instytutu Historycznego, zobaczyłam, że w Polsce są Żydzi. Po raz pierwszy w bibliotece czytałam i płakałam nad książką Noe Gruss „Dzieci żydowskie oskarżają”.
Wtedy, w 1962 r. postanowiłam opowiedzieć w Instytucie swoją historię ale – nie znałam nazwiska swojego – nie mógł mi nikt pomóc. Po wielu sprzeczkach zmusiłam moją przybraną mamę, aby ze mną poszła do Instytutu i potwierdziła, co ja mówię. Była już stara i chora, nawet w Instytucie powiedziała, że nazwiska nie pamięta, bo było trudne. Zresztą wtedy powiedziała „za Niemca” to nie miało znaczenia. Była bardzo prostą kobietą, może rzeczywiście, nie pamiętała. Ta wizyta w Instytucie rzuciła cień na nasze stosunki. Miała do końca życia żal, że ja tam chcę wrócić.
Później ukończyłam zaoczne studia historyczne, wyszłam za mąż, urodziłam córkę. W latach 90-tych zupełnie przypadkowo w miesięczniku „Kombatant” natrafiłam na artykuł o Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu. Czytając ten artykuł, uświadomiłam sobie, że moja historia wcale nie jest tak wyjątkowa jak sobie wyobrażałam. Że w Polsce jest więcej ludzi, moich rówieśników, o tak samo pokręconych biografiach.
Chyba pół roku biłam się z myślami, czy stać mnie na ten krok, żeby zgłosić się do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Były to długie dni niepewnoś ci: jak oni mnie tam przyjmą? Musiałam odnaleźć świadków tej nieprawdopodobnej historii. Przedstawić dokumenty, świadectwa, fotografie, które mogłyby ją uwiarygodnić. Z niejasnych relacji, które przekazała mi Kazimiera Ciarkowska, wynikało, że moi rodzice prowadzili sklep nabiałowy na ul. Pawiej 9, albo 96. Przez pewien czas miałam nadzieję, że w Archiwum miasta Warszawy odnajdą się księgi meldunkowe z tej ulicy, a w nich ślad po mojej rodzinie. Ale tych ksiąg nie ma, spłonęły w getcie.
Wtedy wpadłam na pomysł, żeby szukać w przedwojennych książkach telefonicznych. Po pracy chodziłam do biblioteki i systematycznie, strona po stronie, wyszukiwałam w książce interesujące mnie adresy. Kilkaset stron drobnego druku. Przerzucając poplamione, posklejane i postrzępione kartki odnosiłam wrażenie jakbym wsiadała do wehikułu czasu. To były powroty do świata, w którym żyli moi rodzice.
Po kilku miesiącach takiej pracy okazało się, że tylko na ulicy Pawiej mieszkało przed wojną 230 posiadaczy telefonów. Kolejno notowałam: Oskoła Aron, Pawia 6, ,,sprzedaż masła i serów”, Tegelman Aron, Pawia 69, ,,sprzedaż masła i nabiału”, ,,Weinberg Icchak”, ,,Wodnicka Łaja”… Nie, ta droga prowadziła do nikąd.
Dawałam ogłoszenia do gazet polskich i zagranicznych, wzięłam udział w holenderskim programie telewizyjnym w 1988 r. pod nazwą
„Sporloos”. Szukałam w Instytucie w Yad Vashem. Pisałam do biur poszukiwania rodzin. Dałam ogłoszenie do gazety „Kurier Nowiny” w Izraelu, zgłosiła się pani Łucja Margules z Ramatgan, wszystkie dane się zgadzały, prosiła o przysłanie próbki mojej krwi w celu zbadania DNA, między mną a nią, podającą się za moją kuzynkę – siostrę mojej matki. Badanie nie potwierdziło pokrewieństwa. Trwało to bardzo długo, trzymając mnie w niepewności.
Miałam mnóstwo tele fonów. Na przykład od pewnego mężczyzny z Izraela: „ Czytałem pani ogłoszenie w polskiej gazecie w Tel-Avivie. Byłem w Warszawie, znam sprawę. Interesuje mnie wszystko, co dotyczy pani życiorysu, a przede wszystkim, jak wyglądała ta walizka”. Inny mężczyzna, przebywający w Izraelu w domu opieki, również twierdził, że zna moją historię – zaangażowałam nawet w kontakt z tym panem ambasadę izraelską w Polsce w osobie p. Michała Sobelmana. W ciągu kilku dni miałam odpowiedź: „ Być może ten człowiek coś wie, ale nie jest już w pełni poczytalny i konfabuluje”.
W 1995 r. program II TVP zainteresował się moją historią, a po emisji zadzwoniła pewna kobieta z Kuklówki: „Nazywam się Maria Teresa Sadowska, mam wiadomość dla pani Teresy. Bawiłam się z nią jako dziecko, a moja starsza siostra dużo wie na temat jej rodziny. Kuklówka gmina Radziejowice”.
Wskoczyłam w samochód i gnałam do tej Kuklówki jak wariatka, nie patrząc na licznik. Cud, że nie spowodowałam wtedy wypadku. Okazało się, że w Kuklówce czekają na mnie ludzie, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia: Jadwiga Sadowska, która widziała moją prawdziwą matkę, Maria Teresa Sadowska, która nosiła mnie na rękach, Paweł Antolak, którego zapamiętałam jako młodzieńca, a te raz był już 77-letnim staruszkiem. Nawet zdążyłam jeszcze porozmawiać z 92-letnią panią Janiną Suzdorf, która wciąż szyła na maszynie, gdy ja bawiłam się w kącie między szafą a stołem…”
„Pamiętam twoją mamę, Tereniu – opowiadała Jadwiga Stankiewicz z domu Antolak – to była ładna kobieta. Czarne włosy, wyższa od ciebie. Ona przychodziła do mieszkania pani Ciarkowskiej, bo gdy wychodziła z getta do pracy, brała ciebie z sobą i zostawiała u niej na cały dzień. Ona pracowała w kuchni przy zajezdni tramwajowej, a twój tata w ogrodzie. Oni pracowali poza gettem jako tzw. ,,placówkarze”. Ale twojego ojca raz tylko widziałam, nie pamiętam go. Miałaś też wujka, na imię miał Henryk. I braciszka miałaś. Pamiętam, jak powiedziałaś raz do niego: Saluś, chodź, to dam ci jajko, bo ty jesteś mój brat”. Ale niestety, nazwiska mojego nie znali.
Nawiązałam kontakt z Antonim Reńskim, autorem kilku książek poświęconych życiu w warszawskim getcie, który udowadniał, że między Placem Muranowskim, który leżał na terenie getta, a zajezdnią tramwajową przy ul. Sierakowskiej, członkowie Żydowskiego Związku Wojskowego wykopali podziemny chodnik, którym dostarczano broń do getta. Pan Reński sam korzystał z tego podkopu. Na terenie zajezdni wychodził przez kanał remontowy.
To zgadza się z relacją mojej przybranej mamy Kazimiery Ciarkowskiej, która już podczas naszej pierwszej rozmowy, gdy dowiedziałam się, że zostałam do niej przyniesiona z getta, powiedziała, że przekazana zostałam na terenie zajezdni tramwajowej na Muranowie i do niej przyniesiona. Zawsze utrzymywała, że przyniósł mnie mój ojciec, i wrócił do getta po resztę rodziny. Co było dalej, do dziś nie udało mnie się ustalić.
Wersję pana Reńskiego o istniejącym podkopie między Placem Muranowskim a zajezdnią tramwajową na ul. Sierakowskiej potwierdziła pani Irena Sendlerowa, była działaczka Rady Pomocy Żydom „Żegota”, w artykule w „Trybunie” z dnia 21 maja 2001r., potwierdziła też fakt wyprowadzania dzieci z getta, przez zajezdnię tramwajową na Muranowie (ul. Sierakowska). Wg. pani Sendlerowej zajmował się tym młody, współpracownik „ Żegoty”, Leon Szeszko, który prowadził ewidencję uratowanych dzieci. Leon Szeszko zginął w powstaniu warszawskim, a jego notatki związane z „Żegotą” zaginęły.
Kilka lat temu zgłosiłam się na seans do parapsychologa, który podobno potrafi poszukiwać zaginionych i przenosić się w czasie.Jeśli nawet była w tym jakaś magia, to polegała na tym, że ten człowiek potrafił wydobyć z mojej psychiki wiadomości, o których nie wspominałam mu ani słowem. Ale nie dowiedziałam się od niego nic nowego.
Są trzy powody, dla których obecnie zdecydowałam się na spisanie tych wspomnień. Po pierwsze, moi opiekunowie z okresu okupacji, a było to przecież kilka rodzin, wielokrotnie dawali mi do zrozumienia, że oczekują na przyznanie im przez Yad Vashem medalu „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”. Pisałam w tej sprawie do Jerozolimy. Otrzymałam odpowiedź, że ponieważ nie znam swojego nazwiska, Yad Vashem nie może uznać moich opiekunów z okresu okupacji za Sprawiedliwych. Jest mi przykro z tego powodu, ale nic na to nie mogę poradzić. A dzieci moich opiekunów jeszcze dziś uważają, że okazałam ich rodzicom niewdzięczność.
Drugi powód to moja córka i wnuczka – bardzo chciałabym żeby nie zapomniały o swoich korzeniach. Jest i trzeci powód. Parę lat temu byłam w Izraelu i oczywiście zwiedzałam w Jerozolimie Instytut Pamięci Narodowej Yad Vashem. Jest tam pawilon Abrahama i Edyty Spiegielów. W całkowitej ciemności widziałam tylko tysiące słabych światełek i słuchałam nagranego na taśmę głosu kobiety, odczytującej nazwiska miliona żydowskich dzieci, zamordowanych w okresie Holocaustu. Całkowite przewinięcie taśmy trwa około trzech miesięcy Bardzo długo słuchałam tego głosu i – kto wie – może nawet usłyszałam moje prawdziwe imię i nazwisko?
Kiedyś przeczytałam wypowiedź prof. Izraela Gutmana, który stwierdził, że z około 6 milionów ofiar Holocaustu udało się dotychczas zidentyfikować tylko dwie trzecie nazwisk. Podobno historycy w Izraelu ciągle przeszukują archiwa, badają stare dokumenty i relacje, aby dołączyć do listy ofiar nowe nazwiska . Może ktoś z nich przeczyta tę moją zaginioną tożsamość i połączy moją historię z innymi, znanymi tylko sobie faktami? Więc nie tracę nadziei, że może kiedyś się dowiem, kim byli moi rodzice. I jak naprawdę się nazywam.
Wspomnienie pochodzi z książki„ Losy żydowskie
świadectwo żywych”, Tom III, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1999
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl