Tomasz Miedziński, urodzony w 1928 roku
Mialem dobry wygląd
Ludziom mojego pokolenia, którzy przeżyli okupację hitlerowską nie jest łatwo wracać do przeszłości. Niektóre fakty i wydarzenia, nazwiska ludzi, nazwy miejscowości, po pięćdziesięciu trzech latach zatarły się w pa mięci.
Są jednak takie wydarzenia, których nie sposób wymazać, tkwią głęboko w naszej świadomości, ukryte pod powiekami, są jakby zakodowane w komputerze pamięci, nie dają nam spokoju, budzą po nocach…
Urodziłem się w kresowej Horodence w Małopolsce Wschodniej. Miasto trójjęzyczne, zamieszkałe przed wojną przez około 10 tysięcy mieszkańców – Ukraińców, Polaków i Żydów. Były tam dwie szkoły powszechne, męska i żeńska, dwa gimnazja – polskie i ukraińskie, półprywatna szkoła hebrajska i cheder, do którego uczęszczały przeważnie dzieci biedoty żydowskiej. Najbardziej znanym mełamedem (nauczycielem chederu) był Berł Geffner. Nie przypadkowo wymieniam to nazwisko, w dalszej części wspomnień okaże się, iż w obliczu śmierci ten skromny mełamed zdobył się na odruch bohaterski.
„Budemo strilaty”
Po napaści Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki wielu Żydów horodeńskich uciekło na Wschód, wśród nich moja 17-letnia siostra Ryfka. Bliższa i dalsza kilkudziesięcioosobowa rodzina pozostała w Hoodence. Po wybuchu wojny niemal natychmiast zaktywizowały się tajne dotąd grupy nacjonalistów ukraińskich. Ich zbrojne grupy często ostrzeliwały cofające się wojska radzieckie.
1 lipca 1941 r. doszło w mieście do potyczki między nacierającą czołówką wojsk węgierskich a cofającym się oddziałem Armii Czerwonej. Walka w mieście trwała kilka godzin, w jej wyniku zostało zabitych kilkunastu żołnierzy węgierskich i siedmiu żołnierzy Armii Czerwonej. Węgrów natychmiast uprzątnięto, natomiast trupy Rosjan pozostawiono na ulicach przez całą dobę.
Wojska węgierskie ruszyły dalej w kierunku Dniestru, w Horodence zaś nastąpiło kilkudniowe bezkrólewie. Wykorzystali to Ukraińcy, którzy utworzyli Radę Miejską i ogłosili „Niezawisłą Ukrainę” („Samostijna Ukraina”). Starostą został były pracownik firmy „PAGED”, zezowaty olbrzym, inż. Żybczyn, członkami Rady zostali m.in. inspektor szkolny Wasyłyszyn, wicedyrektor szkoły powszechnej Romaniwski i inni. Komendantem policji został dyrektor szkoły wiejskiej we wsi Serafińce, Iwan Waskul, nb. ojciec mojego kolegi szkolnego.
Do dzisiaj brzmią mi w uszach złowieszcze słowa marsza śpiewanego przez oddział „siczowy”: –„budemo striliaty, rizaty nożem, póki z Ukrainy Żydiw (czasem: Liachiw) prożenem”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: „Będziemy strzelać i zarzynać nożem, aż przepędzimy Żydów (Lachów) z Ukrainy”.
Niemal natychmiast rozpoczęły się prześladowania Żydów. Aresztowano wielu komunistów – żydowskich i ukraińskich, nauczycieli, lekarzy, byłych radnych i innych aktywistów. Brano zakładników, wśród nich znalazł się także mój niewidomy dziadek Berł Kupferman, uwięziony za swego zięcia Hermana Weitzmana, byłego więźnia Berezy Kartuskiej, a w latach władzy radzieckiej 1939-1941 – sekretarza Rady Miejskiej w Horodence, który, wraz ze swoją żoną Fridą, zdążył się ewakuować.
Zaczęły się rabunki, np. rolnikom i przewoźnikom żydowskim, zamieszkałym na obrzeżach miasta zabierano inwentarz żywy, maszyny rolnicze, wozy i platformy transportowe. Niektórych powyrzucano z domów, zmuszając ich do przeniesienia się do krewnych i znajomych w mieście.Krążyły pogłoski o przygotowywanym pogromie.
Nagle 4 lub 5 lipca 1941 r.lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że we wsi Niezwiska nad Dniestrem bandy ukraińskie dokonały straszliwej zbrodni.W nocy z 2 na 2 lipca grupy „siczowe”, przy pomocy ochotników ukraińskich z okolicznych wiosek, dokonały masakry Żydów zamieszkałych w nadniestrzańskich wsiach Harasymów,Łuki, Niezwiska,Piotrów, Podwerbec, Uniża,Woronowo,Żabokruk,i Żywaczewo.
Pod wodzą dra Anatola Jurewicza i popa Gawdyniuka bandyci ukraińscy powiązali dorosłych Żydów drutem kolczastym, dzieciom zaś przywiązali do szyi ciężkie kamienie, wszystkich umieścili na promie i stamtąd wrzucili do Dniestru.Uratowały się jedynie dwie kobiety, którym udało się uwolnić z pęt i zostały wyłowione przez nieznanego dobroczyńcę.
Odpoczęły u niego w domu, wysuszyły odzież i po kilku dniach dniach dotarły z hiobową wieścią do Horodenki. Jedna z nich była córką nauczyciela, druga – piekarza, nazwisk nie pamiętam. Po kilku dniach do Horodenki przybyło z okolicznej wsi Tyszkowiec rodzeństwo Lasterów – Majer, lta, Mojsze i Srul, którzy potwierdzili straszne fakty. Topielców,jak później dowiedzieliśmy się, wyławiano w Uścieczkach, a nawet w Zaleszczykach, kilkanaście i kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zbrodni.
W tych dniach także w Horodence odbyło się posiedzenie Rady Miejskiej, podczas którego dyskutowano o losie Żydów miejscowych. O ile Żybczyn i Waskuł byli za natychmiastowym pogromem, to tzw. „inteligenci”, Wasyłyszyn i Romaniwskij, byli zdania, iż należy odczekać na przyjście Niemców, którzy problem Żydów rozwiążą generalnie.
Sprawy tej nie zdążyli jednak rozstrzygnąć, bowiem 8 lipca 1941 r. Horodenkę zajęły wojska węgierskie. Ustanowiona została komenda miasta i okręgu. Komendantem został generał (nazwiska już nie pamiętam), który na swoją rezydencję objął część willi dr. Sznajdera.
Pierwsze dni okupacji nie zapowiadały późniejszej tragedii. Komendant węgierski, prawdopodobnie także pod wpływem dr. Sznajdera, starał się łagodzić sytuację Żydów narażonych na bandyckie wyczyny, gwałty i rabunki dokonywane przez policję i zorganizowane bandy ukraińskich nacjonalistów. Tolerował jednak antyżydowskie wybryki niektórych podległych mu oficerów, jak chociażby por. Istvana Kovacsa, który z lubością urządzał seanse obcinania bród starym Żydom.
Nasza rodzina w tym początkowym okresie jakoś sobie radziła. Ojciec, były żołnierz armii austro-węgierskiej z I wojny światowej, posiadał pewien zasób słów węgierskich; z zawodu stolarz, realizował masowe zamówienia żołnierzy i oficerów węgierskich na lekkie drewniane skrzynki („lado”), w których wysyłali na Węgry cenne przedmioty skonfiskowane lub wykupywane za bezcen u zamożniejszych Żydów, albo zgoła trwalszą żywność.
Zapłatą za to „lado” był wojskowy chleb, konserwy, słonina, sacharyna, czasem nafta (światła elektrycznego nie mieliśmy). Kartofle, mąkę, olej słonecznikowy zdobywaliśmy sami. Głównymi zaopatrzeniowcami w te produkty byliśmy my – Mojsze Mendeł (15 lat), Szmulek (11 lat), Mordechaj (9 lat) i ja, liczący wówczas 13 lat. Na zakupy chodziliśmy do znajomych chłopów, wymienialiśmy na żywność przedmioty domowego użytku, zdobywaliśmy produkty na czynnych jeszcze bazarach.
Między Ukraińcami a Węgrami stosunki nie układały się najlepiej . Przyczyną byłym.in. wydarzenia na Rusi Karpackiej, gdzie Węgrzy dali się „Samostijnym Ukraińcom” dobrze we znaki. Na tych konfliktach korzystali Żydzi, którzy, mimo incydentów z pojedynczymi żołnierzami węgierskimi (pijackie burdy, rabunki, nawet gwałty) przeżywali wtedy jeszcze stosunkowo spokojny okres.
General na ogól trzymał wojsko w ryzach. Wsławił się zwłaszcza tym, iż na wiadomość o przygotowywanym przez Ukraińców pogromie Żydów rozpędził policję ukraińiską i Zarząd Miejski, zwolnił z więzienia wszystkich aresztowanych, w tym Żydów, m.in. naszego dziadka Beria, młodych komunistów Srula Bindera i Srula Blatta, byłego milicjanta Chaima Frajera i wielu innych.
Generałowi węgierskiemu Ukraińicy przypisywali winę za zabójstwo w lesie pod wsią Siemakowice komendanta policji Iwana Waskuła, współtwórcy oddziałów „siczowych” w Horodence i powiecie, straszliwego żydożercy. Pogrzeb Waskuła stał się olbrzymią manifestacją i pokazem siły ukraińskich nacjonalistów. Zgromadził tysiące uczestników z całej Małopolski Wschodniej. Pochód, który w złowróżbnym milczeniu przeciągał ulicami miasta, trwał wiele godzin.
Ukryci wraz z kolegą za płotem naszej szkoły przy głównej ulicy miasta naliczyliśmy ponad 300 wieńców i 80 duchownych. Był to pokaz siły, której nawet Węgrzy się przerazili. Zgodnie z rozkazem generała, wojsko w tym dniu w ogóle nie wyszło na ulice miasta. Wystarczyłaby wtedy iskra, hasło rzucone z tłumu, jeden prowokacyjny strzał w kierunku pochodu, a miasto wraz z Żydami, Polakami i Węgrami zostałoby zmiecione z powierzchni ziemi. Na szczęście, nic takiego się nie stało. Wszyscy byli jednak przekonani, iż jest to cisza przed burzą. Prawdziwa tragedia Żydów była dopiero przed nami. Ukraińcy czekali na przyjście Niemców. I doczekali się.
Niemcy zamiast Węgrów
Na początku sierpnia 1941 r. wojska węgierskie zostały skierowane na Wschód, a administrację miasta przejęli Niemcy. Utworzono starostwo powiatowe (Kreishauptmannschaft) na czele z Hansem Haasem. Jego zastępcą został Sturmbahnfuhrer SS, Fritz Doppler, sadysta i morderca, który od pierwszych dni swego urzędowania mścił się bezlitośnie na Żydach, za ranę nogi zadaną mu podczas kampanii wrześniowej w 1939 r. (miał jedną nogę krótszą). Komendantem policji został pochodzący z Austrii kapitan (Hauptmann) Reuter. Był to starszy, z wyglądu dobroduszny grubas, różniący się zachowaniem od swoich przełożonych dygnitarzy hitlerowskich.
Odtąd rozpoczęły się szykany wobec Żydów. Wprowadzono obowiązek noszenia na ramieniu opasek z gwiazdą Dawida dla wszystkich, którzy ukończyli dziesiąty rok życia, rekwirowano radia, rowery, konie i wozy, oddzielono część ulic i utworzono tzw. Judenviertel – dzielnicę żydowską, której bez specjalnego zezwolenia nie wolno było przekraczać. W pierwszej kolejności przesiedlono do niej Żydów zamieszkałych wspólnie z aryjczykami na obrzeżach miasta.
Powołano Judenrat (Radę Żydowską), której prezesem został adwokat Merbaum, członkami m.in. Buje Dykier, Froim Fetner i inni. Wprowadzono przymus pracy dla mężczyzn od 13-go i kobiet od 14-ego roku życia, ograniczono do minimum oficjalne przydziały żywności, a kupować ją zabroniono. Lekarzom i dentystom zarekwirowano aparaturę i narzędzia medyczne, opuszczającym miasto bez zezwolenia groziła kara śmierci.
Obok policji niemieckiej ponownie rozbudowano policję ukraińską, która w sposób okrutny rozprawiała się z Żydami. Rabowano dobytek, podpalano domy i obory, zdewastowano cmentarz żydowski. Zmuszono Żydów do wybrukowania macewami (kamieniami nagrobnymi) podwórze kupca drewnem, Ofenbergera, którego obszerny dom i przyległy dziedziniec zostały zajęte na siedzibę jednostki wojsk granicznych (z Horodenki było 5-6 km do starej gminy rumuńskiej).
W całej okolicy dewastowano synagogi i domy modlitwy. W Horodence w Bejt Hamidrasz (dom modlitwy) i w sąsiedniej wielkiej synagodze pijani Niemcy urządzili sobie zabawę, zgromadziwszy tam starszyznę żydowską, której kazali tańczyć wokół ogniska rozpalonego na podłodze, do którego wrzucili „Torę”. Następnie zmuszali starych ludzi do wzajemnego obcinania sobie bród. Dajan (sędzia sądu rabinackiego), który stanowczo odmówił udziału w tej „zabawie” został okrutnie skatowany.
Wiadomości o podobnych wyczynach Niemców dochodziły także z innych miejscowości, m.in. z Kołomyi, Kosowa, Kut Huculskich, Obertyna, Śniatynia. Żydzi zamknięci w Judenviertel zaczęli coraz bardziej odczuwać brak żywności, lekarstw, zapasy się kończyły, a ich uzupełnienie, nawet przez tych, których było na to stać, stało się prawie niemożliwe. Zaczęły się szerzyć choroby, gwałtownie wzrosła śmiertelność.
Jeszcze gorszą od nas tragedię przeżywali Żydzi węgierscy, których tysiącami pęd zono na Wschód. Niektórym z nich, dzięki pomocy miejscowych Żydów, udało się zatrzymać w Horodence. Jednak wocec straszliwego zatłoczenia dzielnicy żydowskiej przez przesiedleńców z okolic Horodenki, warunki mieszkaniowe węgierskich Żydów były wprost straszne. Były to wielodzietne rodziny z okolic Miskolca, Debrećena, a nawet Szegedu. Mimo szczerych chęci, pomoc dla nich ze strony horodeńskich Żydów była bardzo ograniczona.
Ojciec mój należał do tych szczęśliwców, których komendant Reuter
zatrudnił w podległych mu warsztatach rzemieślniczych. Nie bez
znaczenia była jego służba w armii austro-węgierskiej. Bywało nawet, że Reuter sam rozpoczynał rozmowę, wymieniając miejscowości znane im obu z czasu I wojny światowej. Nie należał on do zaciekłych hitlerowców, zdarzało się, że sam uprzedzał ojca o zbliżających się represjach („Joseph, besser du bleibst heute in der Werkstatt” – „Józefie, będzie lepiej, jeśli zostaniesz dzisiaj w warsztacie”). W takich przypadkach ojciec zawsze znajdywał możliwość zaalarmowania rodziny, a za jej pośrednictwem wielu mieszkańców dzielnicy, aby byli przygotowani na „akcję” Gestapo.
Rzekome szczepienia
W pierwszych dniach grudnia 1941 r. rozeszły się pogłoski, iż młodych mężczyzn wysyłać mają do obozów pracy przymusowej gdzieś na Ukrainie. Wywołało to dyskusje w środowisku, zastanawiano się jak reagować. Te „obozy” uśpiły czujność wielu, wśród nich nawet tych, którzy pobudowali sobie schrony na wypadek łapanki. Nagabywany przez ojca komendant Reuter – tym razem „nic o akcji nie wiedział”. Ojciec w dobrej wierze został w domu, alarmu nie wszczął, kryjówki nie zostały na czas przygotowane. Srogo się to na nas zemściło.
3 grudnia 1941 r. starosta ogłosił, że nazajutrz o godz. 7,00 rano wszyscy Żydzi winni zgromadzić się na wielkim placu śródmiejskim „w celu poddania się szczepieniom przeciw tyfusowi”. Dokonać tego mieli żydowscy lekarze i pielęgniarki. Rankiem tego dnia ustawiono na placu stoliki, przy których zgromadził się żydowski personel medyczny. Całą tę akcję obserwowaliśmy z okien naszego domu przy ulicy Rynek 60, które wychodziły wprost na plac.
Około 7.30 zgromadziło się ponad 2000 ludzi. Nagle plac został otoczony kordonem Niemców i policjantów ukraińskich, którzy zaczęli pędzić tłum w kierunku wielkiej synagogi. Jednocześnie inni, chodząc po domach wyganiali tych, którzy dobrowolnie nie wyszli na plac. W tłumie zobaczyliśmy babcię Menię, prowadzącą za rękę niewidomego dziadka Berła, a także wielu innych mieszkańców naszej i sąsiednich ulic.
Nawet w tym momencie nie pojęliśmy całej grozy sytuacji. Po chwili mama poleciła ojcu, aby skrył się w schowku na strychu. Następnie i nas, tzn. starszego brata i mnie także wysłała na strych. Tak też uczyniliśmy. Schowek był prymitywny, była to po prostu część strychu oszalowana deskami, których u ojca stolarza, zawsze było sporo. Nie zdążyliśmy wciągnąć drabiny, bo usłyszeliśmy wrzask dobrze nam znanego Wasyla Czepurdy, który mamę i młodszych braci Szmulka i Mordechaja wypędził na ulicę. Tam Niemcy kazali im dołączyć do kolumny kierowanej do synagogi.
Wasyl Czepurda, były petlurowiec, przed wojną zarabiał na życie przywożąc starszym Żydom drwa lub wodę, w sobotę zaś palił w piecach. U nas także, bywało, zarabiał parę złotych, pomagając ojcu przywozić deski ze składu. Podobnych jak Czepurda pomocników Niemcy w tym dniu mieli wielu.
Dalsze losy zgromadzonych w synagodze znamy z relacji kilku ludzi wyreklamowanych przez Niemców jako specjalistów oraz z opowiadań kilkorga osób ocalałych z masakry. W synagodze zgromadzono ponad 2600 osób – mężczyzn, kobiet, dzieci, wśród nich znalazła się niemal cała miasteczkowa inteligencja. Krzyki i nawoływania kobiet, płacz i pisk dzieci, głośne modły o ratunek do Boga, przekleństwa chasydów rzucane na tych, którzy na posadzce synagogi załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne, mieszały się z krzykami i biciem Niemców i Ukraińców.
W tym strasznym chaosie niektórzy dygnitarze niemieccy wyszukiwali „swoich” Żydów–specjalistów i za zgodą Gestapo, wyprowadzali ich na wolność – samych, bez rodzin. Takich szczęśliwców było kilkudziesięciu, wśród nich nasz wujek, Froim Kupferman, „nadworny” bezpłatny krawiec dygnitarzy hitlerowskich.
Gdy pod wieczór, 4 grudnia, zebrani zorientowali się, iż nie są przeznaczeni do obozów pracy, liczna grupa mężczyzn ze skatowanym dajanem na czele, odmówiła „kadisz” (modlitwę za zmarłych). W synagodze spędzili całą noc. Nad ranem, 5 grudnia podstawiono samochody ciężarowe i zaczęto wywozić ludzi do lasu koło wsi Siemakowce, tej samej, gdzie kilka miesięcy przedtem znaleziono ciało zastrzelonego komendanta policji, Waskula.
Tam kazano ludziom się rozebrać, a następnie po śniegu doprowadzono ich do olbrzymich wykopanych dołów i zabijano, przeważnie strzałem w potylicę. Nad samym grobem – znany w mieście kaleka o przezwisku „Majku” krzyknął: „men wet ajch ojch szisen” – „was też zastrzelą”, a mełamed Beri Geffner, o którym wspomniałem na początku tej relacji, przed śmiercią krzyknął: „powróci Czerwona Armia i mścić się będzie na was mordercach”.
Doktor Sznajder, któremu gestapowiec chciał zostawić jedwabną koszulę, zdjął ją i rzucił w twarz gestapowcowi. Zabity, wpadł do dołu. Moja mama, widząc co się dzieje, strąciła do dołu Szmulka i Mordechaja, potem skoczyła w dól zasłaniając dzieci swoim ciałem. Została zabita, podobnie jak Mordechaj.
Szmulek zaś, lekko tylko draśnięty kulą, przeleżał pod trupami cały
dzień, wieczorem wydostał się z grobu, wytarł krew, wciągnął na siebie jakieś porzucone ubranie i poszedł w kierunku siedzib ludzkich. Dotarł do zagrody chłopskiej i tam zaszył się w stogu siana. Rano znalazł go gospodarz, który okazał się człowiekiem litościwym. Zatrzymał dziecko u siebie przez dwa dni, odgrzał i odkarmił.
Szmulek pamiętał, że we wsi Kolanki mieszkał stryj naszej mamy, rolnik i kamieniarz, Hersz Gutrnan. Okazało się, że wieś Kolanki oddalona jest od Siemakowiec o kilka kilo metrów. Wybawca sam zawiózł Szmulka do stryja Hersza. Po dziesięciu dniach od masakry stryj przywiózł go furmanką do Horodenki. Brat był wciąż w szoku, od strzałów ogłuchł na lewe ucho, miał odmrożone palce u rąk i nóg, przez długi czas mówił monosylabami, budził się w nocy z krzykiem, cały oblany potem. Długo trwało nim doszedł do siebie i zaczął względnie normalnie reagować na otoczenie.
Tak jak Szmulek, ocalało jedynie siedem osób, wśród nich żona Jakuba Kaca, żona szocheta (rzeźnika rytualnego) Borucha (nazwiska nie pa miętam) i kilkoro innych. Wnet trzeba było Szmulka ukryć, ponieważ Gestapo poszukiwało ocalonych. Ujęli wtedy pięć osób, które wywieźli do Kołomyi i tam zabili. Kilka dni po tych wydarzeniach Niemcy przybyli do Judenratu i zażądali olbrzymiej kontrybucji za pozostałych przy życiu Żydów. Miał to być, jak tłumaczył Merbaumowi Doppler, „zwrot kosztów wykorzystanej amunicji”. Z wielkim trudem żądana suma została zebrana.
Horodenka – Judedfrei
Nastał kilkumiesięczny okres względnego spokoju, jeśli nie liczyć łapanek i aresztowań o mniejszym zasięgu. Ostra zima i mróz, braki w zaopatrzeniu zbierały obfite żniwo. Ojciec nadal pracował w warsztatach Reutera, starszy brat i ja zostaliśmy skierowani do pracy przymusowej przy kamieniołomach – on jako ładowacz, ja – jako pomocnik furmana przy rozwożeniu kamieni, przeznaczonych do budowy drogi prowadzącej do cukrowni. Za tę pracę, trwającą nieraz ponad 10-11 godzin dziennie, otrzymywaliśmy po 200 gramów gliniastego chleba. Ratowały nas zupy i inne pozostałości ze stołów, które wieczorami ojciec przynosił z kantyny komendy miasta.
Sytuacja ta trwała do 7 września 1942 r, kiedy po przeprowadzonej w tym dniu razem przez Gestapo z Kołomyi i nowego starostę, Ludwika Kraemera, kolejnej masowej „akcji”, ogłoszono Horodenkę „Judenfrei”, tzn. wolną od Żydów. Pozostałym przy życiu nakazano w ciągu 48 godzin udać się do, oddalonej o 40 km od Horodenki, Kołomyi. Wolno było zabrać ze sobą tylko jedną sztukę bagażu. W sposób planowy koncentrowano resztki Żydów z małych miasteczek w kolejnym getcie, aby móc ich stosunkowo szybko i łatwo wymordować.
Tak więc w pierwszej dekadzie września 1942 r. nasz ojciec i my, trzej bracia, znaleźliśmy się w getcie w Kołomyi. Zdołaliśmy zabrać ze sobą niewiele z pozostałego dobytku, nie byliśmy także przygotowani na zbliżającą się jesień, nie mieliśmy również żadnych zapasów żywności. W Kołomyi nie było już żadnych możliwości ulokowania się w jakimś mieszkaniu, wszystko było przepełnione wygnanymi, podobnie jak my, z innych miasteczek.
W tej sytuacji pomógł nam daleki krewny, Ziarna Gutman, mieszkaniec Kołomyi, który udostępnił nam małą drewnianą komórkę, stojącą przy jego domku. Przebywał już w niej wypędzony ze wsi Kolanki, stryj Hersz Gutman z żoną i dorosłą córką. Ojca skierowano do pracy przymusowej w swoim zawodzie, przeważnie pracował po stronie „aryjskiej” i w ten sposób zdobywał dla nas trochę żywności.
Starszy brat postanowił wraz z grupą młodych mężczyzn przedostać się nielegalnie do Rumunii, gdzie prześladowania Żydów nie osiągnęły takich rozmiarów jak w Dystrykcie Galicja. Pewnej nocy grupa wyszła z getta i odtąd wszelki ślad po niej zaginął. Prawdopodobnie wszyscy zostali ujęci na granicy i rozstrzelani.
W getcie panował głód, na całym terenie nie zachowała się ani jedna gałązka pokrzywy, oskubywana była kora z nielicznych drzew, cennym produktem były łupiny kartoflane. Wybuchła epidemia tyfusu plamistego i brzusznego, codziennie umierały setki ludzi. Najcenniejszym i niemal uniwersalnym lekiem był czosnek szmuglowany z „aryjskiej strony”, lecz tylko niewielu stać było na jego kupno.
W tej sytuacji, zwłaszcza wobec zbliżającej się zimy, nie było wątpliwości, że likwidacja getta jest bliska. Tak też się stało. W ostatnią niedzielę września 1942 r. (a może był już październik) rozpoczęła się wielka akcja likwidacyjna Żydów we wszystkich miastach od Kołomyi aż po Lwów. Pociągi towarowe załadowane Żydami wiozły ich na zagładę do Bełżca.Jedynie niewielka część młodych i silnych jeszcze mężczyzn trafiła do obozu „Janowskiego” we Lwowie. Akcję tę w Kołomyi i moje w niej losy pragnę tutaj opisać.
Akcja w Kołomyi
Tego dnia o świcie nastąpiła zupełna cisza. Zazwyczaj w niedzielę, gdy część ludzi nie pracowała po aryjskiej stronie, w getcie panowało ożywienie, ulice były pełne, handlowano czym się dało, szukano żywności, na każdym rogu było wielu żebrzących, spotykano się z krewnymi, sprawdzając kto jeszcze pozostał wśród żywych, politykowano. Około godziny 7 rano zauważyliśmy przez szpary w ścianach naszej komórki pierwsze grupy prowadzone przez Niemców. Pomagali im policjanci ukraińscy i członkowie Ordnungdienstu (żydowskiej policji pomocniczej).
Ludzie, spuchnięci z głodu, otępiali, szli spokojnie, nawet apatycznie, dali się prowadzić bez oporu. Miejscem zbiórki okazał się wielki ogrodzony plac poza gettem, na którym przed wojną firma „PAGED” prowadziła handel drewnem i materiałami budowlanymi. Nieliczni, próbujący ucieczek byli zabijani na miejscu. Olbrzymią większość ujętych tego rana stanowili przesiedleńcy z okolicznych miasteczek. Oni bowiem, stłoczeni w prymitywnych warunkach – w komorach, strychach, piwnicach, w pomieszczeniach byłej rzeźni miejskiej, w lokalu byłego chederu. W odróżnieniu od miejscowych, którzy pobudowali sobie schrony i schowki, nie mieli żadnych szans i w pierwszej kolejności stali się ofiarami łapanki.
Bardzo brutalnie zachowywała się policja ukraińska. Wypędzonych na ulice bili, kopali; wyśmiewali się i kpili z niedołęstwa starych i chorych. Tak się złożyło, że ludzi z naszego podwórka pilotował także policjant żydowski Abram (Bumek) Ofenberger, syn wspomnianego już kupca drewnem z Horodenki, którego mój ojciec, będąc klientem starego Ofenbergera, znał niemal od dziecka. Krocząc w szeregu , ojciec zagadnął Bumka czy miałby okazję zawiadomić niemieckiego pracodawcę o jego zatrzymaniu. Zauważył to młody, może dwudziestoletni, gestapowiec i zapytał Ofenbergera: „wass will der Jude?” (czego chce ten Żyd?). Prawdopodobnie, aby się przypodobać gestapowcowi, odpowiedział: „er will das ich ihn frei lasse” (on chce abym go uwolnił). Reakcją gestapowca było silne uderzenie ojca pejczem zakończonym metalową gałką .
Akcja trwała wiele godzin, Niemcy i policja penetrowali każdy dom, wyciągali ludzi ze schronów, niektórych, zwłaszcza obłożnie chorych, zabijali na miejscu. Na placu zebrano kilka tysięcy ludzi, wszyscy musieli siedzieć na ziemi. Jeden z gestapowców natknął się na porzucone, owinięte w koszyk niemowlę. Podniósł je za nóżki i główkę rozbił o słup ogrodzeniowy. Nawet niektórzy jego koledzy spojrzeli na niego z niesmakiem. Siedzący bliżej wydali straszny krzyk, lecz wobec brutalnej reakcji zbirów hitlerowskich i skierowanych w ich stronę pistoletów, umilkli.
Tego obrazu od ponad pięćdziesięciu lat nie mogę wymazać z pamięci, tysiące razy śnił mi się po nocach, do końca moich dni będzie chyba prześladował. Ten straszny krzyk setek ludzi brzmi mi dotąd w uszach…
W drugiej połowie dnia dygnitarze niemieccy,jak zwykle w takich przypadkach, wyreklamowali „swoich” specjalistów i wyprowadzili poza teren zbiórki. Było ich kilkudziesięciu, wśród nich mój ojciec. Wyobrażam sobie co się wówczas z nim działo, gdy bezbronny patrzył na nas, gnanych przez miasto w olbrzymiej kolumnie w kierunku dworca kolejowego. Mało kto wówczas jeszcze wiedział, że celem naszej podróży będą komory gazowe w Bełżcu.
Na dworcu rozpoczęła się kolejna część dramatu. Niemcy i policjanci ukraińscy, krzycząc, katując i strzelając, zaczęli pędzić ludzi do otwartych wagonów bydlęcych. Kto próbował ucieczki ginął na miejscu od kuli. Do każdego wagonu upychano tyle, ile mieściło się wewnątrz na stojąco. Ludzie byli tak stłoczeni, że nie można było przykucnąć a nawet się poruszać. Nas ze Szmulkiem rozdzielono i zostaliśmy załadowani do różnych wagonów.
To, co się działo wewnątrz nie mieści się w ludzkiej wyobraźni, nie sposób tego oddać w żadnym ludzkim języku. Określić te sceny jako dantejskie uwłaczałoby piekłu. Okna zabite deskami, brak powietrza, krzyki i piski dzieci, jęki rannych i skatowanych, smród nie do zniesienia – ludzie oddawali na stojąco mocz i kał, trupy uduszonych były deptane przez żywych.
Gdy wreszcie pociąg nabrał szybkości, najbliżej stojący wyłamali gołymi rękami deski z okienka. Ci z tyłu na siłę zaczęli przebijać się do okna, aby chociaż przez chwilę zaczerpnąć świeżego powietrza. Bardziej odważni, po minięciu pierwszego szoku, zaczęli przepychać się przez okienko i skakać z pędzącego pociągu. Niektórzy ginęli od kul strażników rozlokowanych w budkach w co drugim – trzecim wagonie.
Postanowiłem też skakać, uważałem że lepiej zginąć od kuli lub pod kolami pociągu, niż udusić się w wagonie. Nim jednak, po ramionach innych, przedostałem się do okienka, pociąg zaczął zbliżać się do oświetlonej stacji. Był to Stanisławów. Napór na mnie z tyłu był tak silny, że mój paniczny krzyk o zbliżaniu się do stacji nie został usłyszany i niemal silą zepchnięto mnie z okienka wagonu. Upadek nie był zbyt bolesny, gdyż pociąg zaczął zwalniać przed semaforem, lecz na ucieczkę nie miałem żadnych szans. Zostałem zagarnięty przez Niemców i wepchnięty do kolumny. W tym samym dniu także w Stanisławowie odbywała się „akcja”, a ludzi ujętych ładowano do wagonów i dołączono do kołomyjskiego pociągu.
Kilka uśmiechów losu
To, co teraz opiszę zdarza się czasem w bajkach, ale wydarzenie jest jak najbardziej prawdziwe. Ponieważ wagony stanisławowskie nie mogły pomieścić wszystkich, otwarto część wagonów kołomyjskich i do nich wtłoczono na siłę jeszcze pozostałych na peronie.
Gdy wchodząc do wagonu stanąłem w jego drzwiach oświetlony blaskiem dworca, usłyszałem wołanie mojego imienia. Był to mój braciszek Szmulek. Mimo prawdziwego piekła, w którym znaleźliśmy się, nasza radość z tego spotkania była wielka.Jeśli dobrze pamiętam, droga wiodła przez Halicz, Bolszowce, Chodorów do Lwowa. W Chodorowie pociąg ponownie się zatrzymał, gdyż tam też dołączono wagony pełne ludzi.
Po ruszeniu pociągu w wagonie wyłamano deskę na całej szerokości drzwi.Przez ten otwór zaczęły wyskakiwać po dwie osoby na raz. Postanowiłem i ja ponownie spróbować. Umówiłem się z braciszkiem, że on skacze jako pierwszy i jeśli przeżyje, ruszy w kierunku jazdy pociągu. Ja wyskoczę za nim i będę szedł mu na przeciw. Ze skokiem Szmulka były problemy, gdyż już znajdując się po drugiej stronie wagonu ze strachu kurczowo uczepił się deski, bojąc się skoczyć w ciemną noc. Napierany z tylu, silą oderwałem jego rękę i pchnąłem w przepaść.
Niemal natychmiast i mnie także wypchnięto na zewnątrz. Wydawało mi się, że lecę bardzo długo, tymczasem silą inercji zostałem rzucony na nasyp kolejowy, wielokrotnie przekoziołkowałem i plecami uderzyłem o pień drzewa. Prawa ręka znalazła się w przepływającym strumyczku i to mnie trochę otrzeźwiło. Miałem rozbitą głowę, po oczach i twarzy ciekła krew. Umyłem ręce i twarz i półprzytomny dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że żyję.
Ruszyłem na poszukiwanie braciszka. Po kilkunastu minutach spotkaliśmy się, jego upadek okazał się łagodniejszy. Ruszyliśmy wzdłuż torów w kierunku jazdy pociągu. Nawet w takich chwilach bywają sytuacje zgoła humorystyczne. Otóż będąc w getcie przyjęliśmy zasadę, że nasze skromne zasoby finansowe zostaną proporcjonalnie rozdzielone między członkami rodziny i każdy przechowuje swoją cząstkę na tzw. „czarną godzinę”. W mojej czapce zaszyłem 300 złotych. Podczas skoku czapkę zgubiłem, ale idąc na poszukiwanie braciszka, zaczepiłem ją nogą. Takie miałem szczęście na tle opisanych zdarzeń …
Przed świtem dotarliśmy do lasu. Tam zaszyliśmy się w gęstwinie i przespaliśmy kilka godzin. Żywiliśmy się burakiem pastewnym, znalezionym w polu pod lasem, zebraliśmy także trochę dzikich jagód.
Nie będę szczegółowo opisywał naszej wędrówki. Mieliśmy i pogoń dwóch mężczyzn na koniach, którym w lesie umknęliśmy, i drwala, który gotów był zarobić na nas kilogram soli i dwa kawałki mydła (taka była wówczas cena ujętego Żyda), ale u którego udało nam się wykupić za cenę zegarka–cebuli, którą dostałem od dziadka na barmicwę (uznanie chłopca żydowskiego za dorosłego, gdy kończy 13 lat) i spotkanie ze staruszką, zbierającą w lesie chrust, która ofiarowała nam kawałek prawdziwego chleba z serem.
W wędrówce tej, omijając wioski, kierując się raczej intuicją niż wiedzą geograficzną, szliśmy w kierunku Lwowa. Marzyliśmy o dotarciu tam i o szybkim powrocie do Kołomyi, gdzie przecież pozostawiliśmy ojca. Żywiliśmy się znalezionymi w polu surowymi kartoflami i burakami. Błądziliśmy , często wracając do poprzedniego miejsca. W końcu jednak, po pełnych dwóch dobach po „opuszczeniu” pociągu, straszliwie zmęczeni, głodni, brudni i zziębnięci, dotarliśmy do Lwowa.
Chcieliśmy dostać się do getta, lecz nie znaliśmy topografii
miasta, rozpytywanie o drogę było niebezpieczne. W okolicach dworca kolejowego natknęliśmy się na prowadzoną przez żydowskiego policjanta grupę Żydów z opaskami na ramieniu. Zagadnięci, objaśnili nam jak dotrzeć do getta. Getto było już wówczas otoczone parkanem, ale w pobliżu Mostu Zamarstynowskiego udało nam się przedostać na jego teren.
Byliśmy więc we Lwowie, mieście znanym nam z podręcznika szkolnego. Azylu, w kącie kotłowni domu, chyba pod Nr 18 przy ulicy Zamarstynowskiej, około 200 metrów od miejsca naszego przejścia do getta, udzielił nam 20-letni Nachman Nussbaum z Kołomyi, również „skoczek” z pociągu, lecz wcześniejszego. Nasz dom mieścił się tuż kolo nasypu kolejowego, po którym codziennie przejeżdżało kilka pociągów pasażerskich. Czasem pasażerowie obrzucali nas obelgami, bywało jednak, że z pociągu leciały w naszą stronę życiodajne ziemniaki, główki kapusty, czasem nawet kawałki chleba.
Tymi darami „nieba” dzieliliśmy się sprawiedliwie, bardzo o to dbał Nachman, który, jak się od niego dowiedziałem, przed wojną sposobił się do roli nauczyciela. W takich warunkach przebywaliśmy ponad dwa tygodnie. Ponieważ pieniądze z czapki się skończyły, wynajmowałem się za 10 zł. dziennie, do prac fizycznych – naprawa chodników, sprzątanie ulic, ładowanie towarów dla wojska – do których Judenrat, na żądanie władz miasta kierował stałych mieszkańców lwowskiego getta. Niektórzy z nich, lepiej sytuowani, wynajmowali do tych prac zastępczo „murzynów”. Bywałem więc takim „murzynem”, chociaż konkurencja była wielka.
W drugiej połowie października 1942 r. nasza cala dwudziestoosobowa grupa robotników sprzątająca ulice miasta została zgarnięta przez Niemców i odwieziona do obozu „Janowskiego”. Szmulek pozostał w getcie sam. W obozie spotkałem kilku starszych znajomych z Horodenki, m.in. Ruwena Prifera, Dawida Glogera, byłego właściciela sklepu kolonialnego i innych. Oni, doświadczeni już więźniowie z półrocznym stażem, pomogli mi się zaklimatyzować, uczyli jak tam można przetrwać.
Na początku listopada, po zakończeniu wyładunku węgla na dworcu towarowym we Lwowie, ukryłem się pod stosem belek, wieczorem wyszedłem z kryjówki i wróciłem do getta. Tam zastałem jeszcze braciszka, któremu udało się uniknąć kilku mniejszych łapanek. Ujęty i wywieziony z getta w nieznanym kierunku został Nachman, nasz dobroczyńca i opiekun. Naszym celem było dostać się do Kołomyi, aby połączyć się z ojcem. W swojej naiwności wierzyliśmy, że jeszcze żyje. Nie bez kolejnych przygód, często na pograniczu śmierci, udało nam się cel ten osiągnąć.
Losy rodziny
W połowie grudnia 1942 r. znaleźliśmy się znowu w Kołomyi. Ojca już nie zastaliśmy, został wraz z innymi ujęty w kolejnej łapance, wywieziony do lasu we wsi Szeperowce kilkadziesiąt kilometrów od Kołomyi i tam zamordowany.Jego „dobry” chlebodawca niemiecki już go nie wyreklamował. Dowiedzieliśmy się o tym od naszego krewnego, Ziamy Gutmana, w komórce którego znów zamieszkaliśmy, zresztą w „komfortowych” warunkach w porównaniu do tych sprzed dwóch miesięcy. Byliśmy bowiem jedynymi lokatorami tej komórki, inni nie żyli.
Sam Gutman był chroniony przez Niemców, którym jako jubiler i złotnik służył swoją wiedzą fachową. Jemu zresztą zawdzięczaliśmy to, że nie umarliśmy z głodu, codziennie przynosił nam ze strony aryjskiej garnek zupy. Po tygodniu los ojca spotkał Szmulka. Pewnego grudniowego dnia wyszedł z komórki na ulicę i więcej nie powrócił. Prawdopodobnie także został wywieziony do Szeperowiec, gdzie zginął.
Zostałem zupełnie sam. Z doświadczeń horodeńskich wiedziałem, że również Kołomya wkrótce zostanie „Judenfrei”. Zdecydowałem się więc uciec z getta. Mając „dobry wygląd” i znajomość języka ukraińskiego, w przebraniu Hucuła, dzięki przekupieniu przez Gutmana policjanta przy bramie getta, przeszedłem przez bramę i udałem się na dworzec kolejowy. Podróżując na gapę, w gronie kilku chłopców huculskich jadących na poszukiwanie chleba, po kilku dniach dotarłem do Czortkowa, a stamtąd do miasta Tłuste, gdzie jeszcze byli Żydzi.
Pobyt tam był jednak krótki. Wiosna 1943 r. była początkiem likwidacji tamtych gett i obozów pracy przymusowej. Nie zamierzam tutaj opisywać szczegółowo moich dalszych losów. Złożyły się na nie obozy pracy przymusowej, służba parobczańska u wójta jednej wsi pod Zbruczem, ujęcie przez policję ukraińską i ucieczka z ciężarówki, wiozącej nas na rozstrzelanie, ukrywanie się w stogach siana i w kopcach kartoflanych, próba wywózki na roboty do Niemiec jako „aryjczyka” i kolejna ucieczka przed dezynfekcją w łaźni, gdzie trzeba było rozbierać się do naga, błądzenie wraz z dwoma kolegami, uciekinierami z obozu w Borkach Wielkich w województwie tarnopolskim po tamtejszych lasach i straszliwe morderstwo dokonane na tych kolegach przez banderowców, przejście do innego kompleksu lasów i spotkanie z partyzantami radzieckimi, wreszcie wyzwolenie przez Armię Radziecką i powrót do Horodenki w poszukiwaniu kogoś bliskiego z rodziny. Żeby wszystko to opisać potrzebne jest lepsze niż moje pióro.
Spośród osób występujących na tych kartach – z zagłady uratowało się niewielu. Moja siostra Ryfka przez okres wojny przebywała w Związku Radzieckim. Po wojnie, wraz z rodziną, przez Polskę wyjechała do Izraela. Rodzeństwo Lasterów przez ponad dwa lata przechowywane było przez chłopa (któremu zapisali swój majątek) ze wsi Tyszkowce pod Horodenką. Wyzwolenia doczekała się żona szocheta Borucha, która po wojnie wyszła za mąż za piekarza Arona Glacera. Kuzyn mojej matki, Ziarna Gutman, wraz ze swoją żoną i ojcem Froim em, w zamian za przepisanie na nią pola i domu w Kołomyi, zostali uratowani przez rodzinę ukraińską. Po wojnie wyemigrowali do Izraela.
Okupację przeżył b. policjant w getcie kołomyjskim, Bumek Ofenberger. Po wojnie znalazł się w Izraelu. Za swoją postawę w getcie nie poniósł żadnych konsekwencji. Z obozu „Janowskiego” we Lwowie uciekł Ruwen Prifer. Przeżył okupację i po wojnie także znalazł się w Izraelu.
Spośród wymienionych tutaj zbrodniarzy, gestapowiec Fritz Doppler został po wojnie skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano. Także b. petlurowiec Wasyl Czepurda z Horodenki został ujęty i przez Trybunał Wojskowy Armii Radzieckiej skazany na karę śmierci i powieszony pubicznie w Stanisławowie.
Moje losy związane są z Polską. Tutaj żyję, mam dzieci i wnuki, dla których opisane tutaj wydarzenia, na szczęście, są tylko historią.
Wspomnienie Tomasza Miedzińskiego pochodzi z książki „Losy żydowskie świadectwo żywych”, Tom I, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1996
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl