Wanda Ziemska, urodzona w 1934 r.
Boję się z powodu mojego pochodzenia
Zaglądam w moje dzieciństwo jak do najciemniejszej studni.
Przypominam sobie to, co dawno wykreśliłam z pamięci, bo z takim bagażem nie można żyć.
Postanowiłam jednak zanotować coś, co pozostało i z zatartego tła przebija się do świadomości, bo należy się to ludziom, dzięki którym żyję. Nie znam ich nazwisk nie tylko dlatego, że ich nie zapamiętałam; sądzę, że nie chcieli, abym je znała i mogła powtórzyć, komu nie trzeba. Któż by się zresztą przedstawiał małemu żydowskiemu dziecku?
Wspomnienia moje nie mają ciągłości – z ciemnego tła wybłyskuje a to jakaś melodia, zdanie, obraz. Ciągłe jest tylko poczucie całkowitej samotności. Do okruchów wspomnień dokładają się następne – wciąż nieposkładane puzzle.
Urodziłam się 16 maja 1934 roku. Mieszkaliśmy w Warszawie przy ul. Widok. Ojciec, Edward Posner, w fabryce wyrobów szmuklerskich na Marszałkowskiej 129 produkował coś na potrzeby teatrów, mama Zofia z d. Goldberg grała na pianinie, rodzeństwa nie miałam.
Pamiętam sukienki mojej mamy, nie pamiętam jej twarzy. Słyszę jej grę, ale jej samej nie widzę.
Noemi, moja cioteczna siostra z Palestyny, która wraz ze swą mamą i dwiema siostrami odwiedziła nas przed wojną, zdążyła wrócić do domu. Reszta rodziny: brat cioteczny Jurek ze swą mamą – ciocią Polą, która namiętnie zbierała porcelanę, ojcem – wujkiem Hermanem, babcia, wujkowie – wszyscy razem przeprowadziliśmy się do getta w Warszawie. My, początkowo, na ulicę Orlą.
Kiedy myślę „getto”, słyszę jakąś dziwną głuchą melodię. Nie potrafię jej powtórzyć, ale jest we mnie – monotonna, smutna. Pod domami trupy nakryte papierem.
Kilka razy zmieniamy mieszkania, ale najwyraźniej pa miętam, że jestem przetrzymywana w jakichś przedziwnych miejscach. Z tylnej ściany szafy wyjmuje się deskę. Przechodzę przez szafę na drugą stronę – tam jest wąskie pomieszczenie. Deska wraca na swoje miejsce.
Po pewnym czasie znów przechodzę przez szafę. Nie mam już babci.
Regał. Pod najniższą półką grube księgi, moździerze. Kilka ksiąg się wysuwa, wchodzę na czworakach do ciemnej nory. Wychodzę. Nie ma mamy, cioci Poli, Jurka i wujka Hermana.
Ojciec wrócił z „tamtej strony” zza muru, mówi, że zostali zdziesiątkowani, że wujek miał zostać, ale sam się przyłączył do cioci i Jurka. Przez długie lata byłam pewna, że „dziesiątkowanie” to znaczy ustawienie wszystkich ludzi rzędem i wybieranie każdego dziesiątego do transportu. (Wandziu, a gdzie twoja rodzina? Raz, dwa, trzy… dziesięć, dziesięć, dziesięć – moja rodzina jest „dziesięć”).
Kto mi to potem powiedział, że ten wagon, czy ten transport, został zalany wapnem pod Małogoszczą?
Coś w tym getcie musiałam jeść, ale pamiętam tylko dwa posiłki. Pierwszy, chyba jeszcze z wcześniejszego okresu, bo karmiła mnie babcia. Na ulicy padł koń. Jadłam końską krew, ściętą w kawałkach, przysmażoną na patelni. Smakowało piaskiem, wyglądało jak czarna gąbka. Jadłam tylko ja, wokół przyglądało mi się wiele osób – nikt nie jadł. Mama skulona pod ścianą obejmowała dłońmi łokcie. Dłonie pamiętam – twarzy nie.
Drugi zapamiętany posiłek: puste biuro. Ojciec wydostał mnie ze schowka za szafami, posadził przy wysokim biurku i podał puszkę z gęstą zupą. W czasie jedzenia znalazłam włókno mięsa. I wtedy mój ojciec się rozpłakał. To był ten jedyny raz, kiedy widziałam go płaczącego. Zapamiętałam ten moment chyba tylko przez zderzenie przeciwieństw – cały dzień wysiedziałam się za szafą, musiałam być cicho, teraz przyszedł tatuś, mogę mówić, jestem wesoła, jem coś dobrego – a jemu po twarzy lecą łzy…
Bardzo długo te wspomnienia ukrywania się w getcie nie pasowały mi do mojej wiedzy o wojnie. To, że należy się ukrywać po aryjskiej stronie, to było jasne i oczywiste, ale chować się w getcie i to za każdym razem w innym miejscu – to było całkiem bez sensu.
Nie miałam już ani rodziny, ani koleżanek. Oprócz tatusia widywałam tylko robotników szczotkami. Siedzieli rzędami, przeciągali złożony drut przez otwory drewnianej płytki, w pętle z drutu wkładali przycięte, brązowe pasma cieniutkich drewienek i wciągali je pęczkami w płytkę. Śpiewali: „Córka szefa panna Wanda – oj wielki łobuz – że aż granda– oj…”.
Teraz przychodzi czas zapominania. Dostaję metrykę – wszystkie imiona się zgadzają, ale nazwiska, daty muszę zapomnieć. I robię to tak dokładnie, jakbym wymazywała zapis z tablicy.
Pewnego wieczoru ojciec zaprowadził mnie do obcego mieszkania. Schodzili się tam inni ludzie i kiedy nadeszła noc, wyszliśmy niedużą gromadką na pustą ulicę. Nad wejściem do kanału
pożegnałam ojca. On został.
Droga kanałami była dość skomplikowana, chwilami przypominała brudną rzekę i wtedy mężczyźni w długich gumowych butach brali nas na plecy i przenosili na suche miejsca. Nieśli na plecach nie tylko mnie – dziecko, ale pozostałych dorosłych ludzi – też. Do dziś pamiętam, jak trudno mi było wyjść z kanału – nie sięgałam od jednej do drugiej klamry.
Zaprowadzono nas do wąskiej poczekalni i kazano czekać w absolutnej ciszy do świtu. Przyszła po mnie jakaś pani i zabrała ze sobą. Świeciło słońce, kobiety sprzedawały palmy i wiosenne kwiaty. Nie pamiętam, abym w ciągu 2 i pół roku w getcie widziała chociaż jeden kwiatek, ale przecież słońce mu siało być? Dlaczego w getcie nie było słońca? Półmrok, czasem ciemność, ale nie pamiętam ani jednego słonecznego dnia, a tu, po stronie aryjskiej, słońce świeciło bez przerwy.
Mój opiekun był przed wojną dekoratorem w jednym z warszawskich teatrów i współpracował z moim ojcem. Jego żona miała pracownię krawiecką i zatrudniała kilka pomocnic. Pani dzieci nie miała, pan przywiózł na święta wielkanocne swojego synka.
Odebrano mi wszystkie moje rzeczy, ufarbowano włosy na blond, dostaliśmy „prawdziwe” święcone do zabawy i „żeby tylko nie podchodzić do okna i nauczyć się pacierza – wszystko będzie dobrze”.
Nie było. Pewnego dnia na dole, na podwórzu, rozległ się kobiecy krzyk: „Dziecka mi nie oddają, a Żydówkę przechowują!” Od tej chwili zaczęłam wędrować: po kilka dni u panienek uczących się krawiectwa, w różnych miejscach Warszawy, na Pelcowiźnie, u zaufanych klientek, z których jedna szczególnie zaważyła na moim losie i zapamiętałam ją na całe życie.
Zaprowadziła mnie ona na strych i pokazała przez okienko ogromną łunę, mówiąc: „Popatrz, tam się pali twój ojciec”. Po kilku dniach pokazała mi skrawek kartki i nie dając mi jej do ręki, powiedziała, że jest to wiadomość od mojego tatusia z Treblinki, jest tam krawcem i jest mu dobrze. Nie wie działam, co było prawdą: czy to mój tatuś palił się łuną na całe niebo, czy też w Treblince byli krawcy, którym było dobrze…
Szłyśmy ulicą. Pani obejrzała moją metrykę i uznała, że jest zbyt nowa. Zgniotła ją. Metryka była nadal nowa, ale pomięta. Zwinęła ją w kulkę i wrzuciła do kratki ściekowej. Mój bilet na życie. I ostatnia rzecz, którą miałam od mojego ojca.
Cały ten okres podawania mnie z rąk do rąk trwał od Wielkanocy do późnej jesieni 1943 roku. Nie znałam nazwisk ani adresów. Nie wiem, komu dziękować za życie.
Jest książka Tima O’Briena „Rzeczy, które nieśli”. Grupa ludzi idzie przez okropności wojny. Każdy z nich niesie coś, co pomaga mu trwać, aby wrócić do normalnego świata. Coś: list, fotografię, drobiazg. Ja jestem sama, niczego nie niosę, nie mam żadnej rzeczy, która byłaby moją, nie mam nazwiska, które by mi się z czymkolwiek kojarzyło. Samotność dziecka, które nie może być sobą, a które ma już świadomość, że ludzie się boją nawet samego jego wyglądu, ten odruch ich niechęci – to zostaje na całe życie.
Uczyłam się nowego życiorysu: uciekłam z matką z Nowogródka, zatrzymałyśmy się we wsi Brzózki, tam mama zachorowała i umarła, a gospodyni, u której mieszkałyśmy, przywiozła mnie do Warszawy, posadziła na Dworcu Głównym w poczekalni na ławce, powiedziała, że idzie po bułkę, i nie ma jej do tej pory. Niczego więcej nie wolno mi było pamiętać.
Musiał to być listopad 1943 roku, był wieczór, padał śnieg z deszczem. Podeszłam do policjanta stojącego na placu przed dworcem i wszystko to mu opowie działam. Przez najbliższy czas dworzec stał się moim domem: komisariat policji – tam śpię na noszach na podłodze, jem z menażki, w dzień siedzę na ławce pod ścianą.
Policja przekazuje mnie do RGO (Rada Główna Opiekuńcza) – pusta biała sala, dwoje dyżurnych w białych fartuchach, światło w dzień i w nocy. Wracam na komisariat, wracam do RGO, znów wracam – wreszcie policjant, ten sam, do którego podeszłam przed dworcem, zaprowadził mnie w aleję Szucha na główną komendę gestapo.
Długi korytarz, prawa ściana jest kratą. Za nią cele, dwa rzędy ławek podobnych do klęczników, ludzie siedzą plecami do wejścia. Nie ma okien, całą dobę świecą się żarówki. To „tramwaj”. Człowiek przede mną ma głowę we krwi. Szepce: „Poproś o kawę”. Wolno mi chodzić po celi, podchodzić do kraty, podczas gdy nikomu nie wolno nawet odwrócić głowy do tyłu.
Po korytarzu przechadzają się Niemcy z bronią. Na moją prośbę podchodzi tęga kobieta z aluminiowym kotłem i przez kraty podaje mi kubek kawy, roznoszę ją między rzędami w mojej celi, kobieta uśmiecha się i bez słowa wielokrotnie napełnia kubek.
Przez kilka następnych dni jestem przesłuchiwana na górze w pokoju 305. Tłumaczem jest okrąglutki pan w złotych okularach i jasnym garniturze – pozostali to Niemcy w mundurach. Pytania padają bardzo szybko, często te same, wielokrotnie. Wielka mapa na całą ścianę, oficer szuka Brzózek, wsi o tej nazwie lub zbliżonych naliczył coś z 17, ale które są„ te” Brzózki – bardzo się wysilam, ale nie wiem.
Zapamiętałam z tego przesłuchania:
Tłumacz – Dlaczego uciekałyście z Nowogródka?
Ja – Przed wojskiem.
Tłumacz powtarza za pytającym w szarym mundurze:
– Czy to wojsko było w takich mundurach jak ja?
Nie jestem przygotowana do odpowiedzi na to pytanie. Nie wiem, w jakich mundurach było wojsko w listopadzie 1943 roku w Nowogródku. Trzeba pomyśleć: gdyby było w takich samych, toby się nie pytał – Nie, było w innych.
–Czy mówili tak jak ja?– Nie, inaczej. – Pytań było na kilka dni, ale te zapamiętałam.
Z „tramwaju” wyprowadzają do transportu. Ludzie wywołani z cel za kratą ustawiają się twarzą do ściany, Niemcy strasznie krzyczą, wiem, że jadą do Palmir, ale nie wiem, co to znaczy. Na górze każą mi klęknąć przy biurku i odmawiać głośno pacierz. Mówię Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga, przy Pod Twoją obronę, przerywają. Miałam szczęście, że nie kazali mi śpiewać, na przykład kolęd!
Mężczyzna w granatowym mundurze, nie wiem, kolejarz czy urzędnik, składa przysięgę, że był sąsiadem moich rodziców w Nowogródku, że ich znał i wie, że mieli córkę… Wracam do „tramwaju”, ale potem prowadzą mnie do biura czy na dużą wartownię. Z jednej strony siedzi wymalowana, rozgadana dziewczyna, z drugiej – stoi przy drzwiach, z dzieckiem na ręku,jakaś kobieta.
Niemiec zza biurka pyta, z którą z nich chcę pójść. Pokazuje mi rękami, żebym zrozumiała, o co mnie pyta. Wszyscy oprócz kobiety z dzieckiem głośno się śmieją. Ostrożnie robię krok w stronę tej, która się nie śmieje. Wychodzimy. Kobieta cała się trzęsie, wybucha płaczem, nie może się uspokoić.
Z późniejszych wielokrotnych opowieści sąsiadom czy znajomym zrozumiałam, co się stało. „Mój” policjant dowiedział się, że gestapo zwolni mnie pod warunkiem, że ktoś mnie zamelduje. Wstąpił do znajomych pracujących u Schielego (firma Haberbusch i Schiele) i zapytał, czy ktoś zameldowałby na kilka dni dziewczynkę. Jakiś mężczyzna powiedział, że on może zameldować, ale nim zdążył wrócić do domu, aby uprzedzić żonę, już było u niego w domu gestapo, żonę zabrano, wzięła tylko ze sobą młodszą córeczkę, myśląc, że tak będzie bezpieczniej. Kiedy zrozumiała, że nic się nie stało, że chodzi tylko o zabranie dziewczynki, płakała z radości po uprzednim szoku.
Sypiałam w kuchni na plażowym leżaku. Były święta Bożego Narodzenia, choinka, dostałam różowy sweterek.
Na początku nowego, 1944 roku siedziałam w korytarzu pogotowia
opiekuńczego na Siennej. Na kolanach trzymałam pudełko od butów z kanapkami i ciastem świątecznym. Wprowadzono mnie do pokoju pełnego dzieci. Siedziały na stołach, ławkach, na podłodze, a kilkoro starszych pilnowało drzwi. Pani czytała głośno Pana Tadeusza.
Do ostatnich prawie dni lipca przebywałam najczęściej w izolatce. Powiedziano mi, że mam tyfus głodowy. Opiekował się mną ksiądz Stefański. Pani psycholog przeprowadziła badania psychotechniczne.
Pod koniec lipca zabrała mnie i kilka innych dziewczynek zakonnica w świeckiej sukni. Do przepełnionego pociągu wsiadałyśmy oknem. Był to podobno ostatni pociąg odchodzący z Warszawy Wschodniej, może z powodu nadciągającego od wschodu wojska, może ze względu na wybuch Powstania.
Przyjechałyśmy do Zakładu pod wezwaniem św. Józefa w Otwocku. Weszłam do świetlicy na piętrze. Przy długich stołach siedziało z 15 dziewczynek, które na marginesach starych gazet i między linijkami zapisanych zeszytów pisały karę: „Jestem złodziejką, bo kradłam pomidory”. Pięćset razy.
To był mój dom na najbliższe 5 lat. Moje opiekunki wyraźnie nie chciały, żebym pamiętała o swoim pochodzeniu, i to im się udało.
Nie sądzę, żeby dalsze moje losy odbiegały znacząco od losów każdego innego osieroconego dziecka. Nie kojarzyłam doznawanych przykrości czy niepowodzeń z innym pochodzeniem, lecz tylko z sieroctwem, samotnością, z moimi winami. Zwyczajnie, jedni pochodzą ze wsi, inni z miasta, a ja znikąd.
Nie znałam nazwisk mojej rodziny, więc napisałam do Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce, zapytując, czy nikt się o mnie nie pytał. Odpisano, że powinnam się zwrócić do PCK, ale stamtąd również nadeszła odpowiedź – nie.
Zmieniałam szkoły, pracę, miejsca zamieszkania, długo nie mogłam
znaleźć swojego miejsca w życiu. Wreszcie zatrzymałam się. Spotkałam mojego męża. Normalne ustabilizowane życie, praca.
Martyrologia Żydów jest tematem cyklu obrazów męża, wystawianych w kraju i za granicą, opatrzonych dobrymi notami recenzentów, w znacznej części sprzedanych.
Marzec 1968 – coś się dzieje w kraju, ale mnie to przecież w żadnym wypadku nie dotyczy. Na początku kwietnia do mojego biura, w którym już od paru dni nie dzwoni telefon, wchodzi współpracownik i mówi szeptem: „Będziesz miała kłopoty”. Za co? „Za syjonizm”. A co to jest syjonizm? „Tak naprawdę to nie wiem, ale chodzi o pochodzenie”.
Potem zebranie ogólne, potępienie z mównicy, widzę na sali koleżanki, które płaczą – zebranie to do dziś śni mi się po nocach. Odczytywanie anonimu, który wpłynął do władz: „Ona nienawidzi Polski, ona mówi, że będzie strzelać do robotników…”.
Przecież to oczywista pomyłka, za kilka dni mnie przeproszą, to nie może dotyczyć mnie, to wykluczone… Biorę zaległy urlop, jedziemy do rodziców męża. Teść wywołuje mnie na rozmowę „na osobnoś ci”. Ma znajomych leśniczych i może mnie umieścić „na przechowanie”
w jakimś głęboko ukrytym miejscu, dopóki się wszystko nie wyjaśni.
Ostateczną decyzję podejmuje mąż– nie pozwoli mnie nigdzie chować, nie wyjedziemy też dobrowolnie z kraju. Spodziewamy się, że teraz on będzie miał przykrości, ale nie ma. Nadal uczy w liceum sztuk plastycznych, tyle tylko, że zwrócono mu zamówione wcześniej obrazy z cyklu martyrologicznego i nie zapraszają go do udziału w jakiejś wystawie.
Koledzy męża znajdują mi pracę, ale komitet miejski PZPR nie wyraża zgody na zatrudnienie. Gdy wy chodzę na ulicę, wydaje mi się, że ktoś przypiął mi kartkę do pleców, co chwila sprawdzam, czy tam nic nie wisi, gdy słyszę kroki na schodach, a jestem sama w domu – chowam się za zasłoną, za kanapą.
Powstają wysięki w stawach, otrzymuję rentę III grupy inwalidzkiej z rozpoznaniem reumatoidalne zapalenie stawów. Dyrektor, który podpisał moje zwolnienie z pracy, przynosi mi do domu wielki bukiet róż – jest mu bardzo przykro, mówi, że wstydzi się, iż to na niego padło.
Mąż kupuje mi maszynę do pisania, przyjmuję pracę do domu ze spółdzielni tłumaczeń, dopóki ręce pozwalają mi pisać. Na reprodukcjach obrazów starych mistrzów mąż uczy mnie Biblii. A na książkach Singera uczę się obyczajowości i co to znaczy być Żydem. Jakbym nie wiedziała…
Właśnie minęło 30 lat i 5 miesięcy od chwili, kiedy dowiedziałam się, że nie jestem pełnowartościową obywatelką mojej ojczyzny. Choroba poczyniła wielkie postępy, poruszam się z najwyższym trudem, słabo widzę, bardzo rzadko wychodzę z domu.
Kiedy powstawała „Solidarność”, pracowałam zawodowo w niepełnym wymiarze. Przyszedł wówczas do mnie przewodniczący naszej organizacji związkowej i zaproponował mi udział w tej wielkiej, wspaniałej działalności. Odpowiedziałam, że z największą ochotą, ale obawiam się, że im zaszkodzę samą swoją obecnością.
Zrozumiał, zaprzeczył, że to wykluczone, że ja nie zdaję sobie sprawy z tego, jak szlachetna w samym założeniu i ponad wszelkimi podziałami jest „Solidarność”, że właśnie na tym polega jej idea…
Wkrótce musiałam wrócić do domu i żadnej pracy już nie podejmowałam. Dziś okazuje się, że moje obawy były słuszne. W chwili, kiedy to piszę, pod ogrodzenie największego na świecie cmentarza żydowskiego w Oświęcimiu zwożone są krzyże – przeciw Żydom. Ktoś rozgrywa swoje niezrozumiałe dla mnie sprawy, wciągając w to zmarłych i żywych. Krzyczą ci, którzy po winni milczeć. Milczą ci, którzy powinni krzyczeć. Zaczynam się bać. Po raz trzeci w życiu boję się z powodu mojego pochodzenia.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl