Wiesława Karaczewska, urodzona w 1942 r.
Dziecko nie płacze
Nazywam się Wiesława Karaczewska, urodziłam się w 1942 r. w Garwolinie. Moi rodzice pochodzili ze Lwowa. I tam, po wybuchu wojny mieszkali i pracowali. Cudem nie zostali przez Rosjan przesiedleni. Potem wybuchła wojna niemiecko-radziecka, wkroczyli Niemcy i zaczęli zaprowadzać swoje porządki. Wtedy rodzice postanowili stamtąd uciec, bo mój ojciec był Żydem (Matka była Polką). Wprawdzie dosyć asymilowanym, jak na ówczesne stosunki, bo skończył gimnazjum i prawie ukończył studia. Był na czwartym roku prawa, kiedy bardzo ciężko zachorował jego ojciec. (Dziadek był kolejarzem, zmarł w 1935 r.)
Ojciec przerwał studia i poszedł do pracy (miał trzech młodszych braci, którym trzeba było pomóc). Zaczął pracować w prasie – najpierw w „Dzienniku Ludowym”, potem jako zastępca redaktora naczelnego w „Trybunie Robotniczej”. Zastępował Jana Szczyrka, to był taki znany dziennikarz. Ojciec był znaną we Lwowie postacią – był w PPS-ie, działał w OMTU-rze, znał dobrze Kuryluka.
Jan Szczyrek (1882-1947) – polski dziennikarz, działacz i polityk socjalistyczny, radny Rady Miasta Lwowa, poseł KRN i Sejmu Ustawodawczego.
OMTUR – Organizacja Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, przedwojenna młodzieżówka PPS. W 1948 r. weszła w skład ZMP.
Karol Kuryluk (1910-1967) – polski dziennikarz, wydawca, społecznik, minister kultury i sztuki i ambasador PRL w Republice Austrii. Ojciec artystki i pisarki Ewy Kuryluk.
W ewakuacji ze Lwowa pomógł mu przyjaciel sprzed wojny Stanisław Piackowski, który mieszkał z rodziną w Garwolinie pod zmienionym nazwiskiem. (Nie był Żydem, zmienił nazwisko, bo działał w konspiracji). Ojciec też był potem w AK. W Garwolinie i w Generalnej Guberni.
Podczas wojny ojciec pracował w prasie konspiracyjnej. Pisywał do „Apelu”, do „Biuletynu Informacyjnego” itd. Na życie zarabiał w skupie bydła, był tam wagowym. Potem pracował w prywatnej firmie masarskiej jako buchalter. Dzięki temu miał kenkartę, zameldowanie itd.
Cała pozostała rodzina mojego ojca, pilotowana przez moją matkę, trafiła do Garwolina. Mama kilkakrotnie kursując ze Lwowa do Garwolina przywiozła matkę mojego ojca oraz trzech jego braci z żonami.
Zamieszkali w okolicach Garwolina (jeden stryj z rodziną w odleglejszej miejscowości) i przeżyli tam całą wojnę. Pomocne było to, że mieli tzw. dobry wygląd i mówili poprawnie po polsku.
Mój ojciec przed wojną nazywał się Artur Hiess. W Garwolinie trzeba było zmienić wszystkie papiery i „kuglować” Niemcami na rozmaite sposoby, więc ojciec uchodził za syna swojej teściowej i nosił nazwisko żony czyli mojej matki. I tak już zostało. Po wojnie zachował nazwisko okupacyjne – Artur Karaczewski.
Artur Wiktor Karaczewski-Hiess (1906-1969) – działacz socjalistyczny, dziennikarz, poseł na Sejm Ustawodawczy.
Ja urodziłam się w Garwolinie w 1942 roku. Nie pamiętam oczywiście okresu wczesnego dzieciństwa, ale wiem, że przez jakiś czas, chyba kilka miesięcy byłam oddzielona od rodziców. Ale nie wiem dlaczego. Rodzice nie chcieli ze mną o tym rozmawiać.
Mówiła pani, że pani była ukrywana…
Aha, byłam ukrywana. Prawdopodobnie ktoś ostrzegł, czy powiedział, że ludzie gadają, tak że rodzice oddali mnie do tamtejszych gospodarzy. Gdzieś w odległej części Garwolina, czy pod Garwolinem. I byłam tam przechowywana w jakiejś drewutni, w komórce, w czymś takim. Tu, w tym zbiorku, który przekazałam, jest wiersz poświęcony pani doktor Prot. Zna pani chyba ją?
Prof. Katarzyna Prot-Klinger – psychiatra, autorka m.in. pracy „Życie po Zagładzie: skutki traumy u ocalałych z Holocaustu: świadectwa z Polski i Rumunii”.
Tak, oczywiście.
Nazywa się „Haiku garwolińskie”.
W ciemności
źdźbła siana
dźgają boleśnie.
Dołem kot zbój przemyka,
mysz piszczy.
Dziecko nie płacze.
Ja nie pamiętam tego tak naprawdę. Ale pani doktor twierdzi, że przebywanie w ukryciu wywarło bardzo duży wpływ na moją psychikę i dorosłe życie. To trwało kilka miesięcy. Potem wróciłam do rodziców. Album ze zdjęciami, który pani widzi, tak starannie datowany przez mojego ojca, jest chyba lekko przekłamany, żeby ten okres kiedy mnie nie było z rodzicami jakoś zamaskować. Żebym myślała, że tak właśnie było. Że cały czas byłam z nimi.
Czy rodzice mieli jakieś problemy, będąc na aryjskich papierach? Czy pani coś wie na ten temat? Czy ktoś ich może nachodził, czy musieli się jakoś przemieszczać?
Wiem, że była taka niebezpieczna sytuacja… Wszędzie można kogoś znajomego napotkać. Ojciec minął się na ulicy z kimś ze Lwowa, i podejrzewał, że on też mógł go rozpoznać. Nie twierdzę, że to był jakiś szmalcownik. No, ale trzeba było uważać. Potem jeden z moich stryjów, czyli jeden z braci ojca, trafił w „kocioł”, który Niemcy zrobili w urzędzie powiatowym. Stryj przyjechał na rowerze spod Garwolina, jakiś niemiecki wojskowy kazał mu zejść z roweru, postawił go pod ścianą i kazał czekać. I powiedział: „Der Herr ist verdächtig…“. Znaczy: Ten facet jest podejrzany. Potem Niemiec gdzieś się zawieruszył, a stryj stał i czekał. Na szczęście pojawił się sąsiad z jego miejscowości i spytał: „Co pan tu robi?” Gdy poznał odpowiedź poradził: „Panie Bronek, proszę wsiadać na rower i jechać.” Ale inaczej się to mogło skończyć.
Czy bracia pani ojca i jego mama przeżyli wojnę?
Tak, przeżyli wszyscy. Po wojnie to było dla mnie niezwykłe zupełnie. Oni wszyscy przeżyli i stworzyliśmy taki prawdziwy klan. Już po wojnie, po tym wszystkim, kiedy poznałam te wszystkie opowieści… Przecież o tym bez przerwy się mówiło. Dla mnie nie 1968. rok był taki straszny do przeżycia, ale wcześniej. Bo i matka mojego ojca i trzej jego bracia wszyscy po kolei wyjeżdżali. Pierwsza partia na początku lat 50., a ostatni był ten właśnie stryj, o którym przed chwilą opowiedziałam, wyjechał z rodziną w 1957. roku. To totalnie rozwaliło mnie psychicznie.
Miałam wtedy kilkanaście lat i zawaliło mi się absolutnie wszystko – myślałam, że nigdy już się nie zobaczymy. Czułam się zdradzona, wydawało mi się, że za łatwo to się stało, za szybko podjęli taką decyzję. I, że nie będzie żadnej wspólnej przyszłości.
A potem oczywiście byliśmy w kontakcie, naturalnie listownym itd. Potem tutaj przyjeżdżali. Ale jeden stryj szalenie ciężko to znosił i dosyć wcześnie, będąc w Wiedniu, popełnił samobójstwo… Zresztą podczas wojny też już miał takie skłonności… To ci, o których wspominałam, że mieszkali w większej w odległości od reszty rodziny… Miał wtedy straszne depresje, z trudem go tam powstrzymali, bo sam się chciał zgłosić do getta.
A jak pani rodzice znieśli wojnę i czy to wpłynęło jakoś później na ich życie?
Kiedy powstał polski rząd w Lublinie, to ojciec się tam zgłosił. Podjął pracę w prasie i po wojnie cały czas pracował jako dziennikarz. Był redaktorem naczelnym. Po krótkim czasie w Lublinie, przenieśliśmy się do Łodzi. Ojciec został naczelnym publicystą „Robotnika”, bo był w PPS-ie. a potem naczelnym „Kuriera Popularnego”. Te pisma wychodziły w Łodzi. W 1947. został posłem na Sejm z PPS-u. Rok później przenieśliśmy się do Warszawy i tutaj pracował aż do śmierci. Ciężko chorował na serce, zmarł zbyt wcześnie, w wieku 63 lat. Myślę, że miało to związek z jego przeżyciami okupacyjnymi. Bywał taki rozdygotany i rozchwiany psychicznie. Zmarł na początku 69. roku, niecały rok po Marcu’68.
Gdy skończyła się wojna, to pani już miała lat…
Ja jestem z listopada1942. roku, to miałam chyba trzy lata, właściwie dwa i pół.
A potem poszła pani do szkoły i…
Poszłam na rok do przedszkola w Łodzi, a potem chodziłam do przedszkola w Warszawie. A do szkoły poszłam w 1949. roku. Do pierwszej klasy, do szkoły TPD.
TPD – Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. Szkoły TPD koncentrowały się na laickim wychowaniu dzieci i młodzieży.
Najpierw do „jedynki”, a potem do „trzynastki. Nas po prostu ozgęścili. To była nowa szkoła, też TPD i tam wszystkie klasy „A” zostały przeniesione.
Miałam brata młodszego o trzy i pół roku, który już się urodził w Łodzi, w1946. I też chodził do tej samej szkoły, do TPD-owskiej.
„Miałam brata…” – Janusz Karaczewski (1946-2009) – dziennikarz, m.in. sekretarz redakcji „Słowa Żydowskiego”.
Czy pani wiedziała o swoim pochodzeniu?
Przez kilka powojennych lat wszyscy członkowie rodziny byli tutaj często się spotykali, rozmawiali i wspominali. Nasi rodzice nie bardzo wiedzieli, jak mają z dziećmi rozmawiać o wojnie i czy w ogóle to robić? Moi niewykazywali aktywności w tej kwestii, ale, odpowiadali pozytywnie na moje „wiercenia” w tym zakresie. Byłam chyba dość bystrym dzieckiem tak teraz oceniam i lubiłam wypytywać. I tu ojciec udzielał mi szeroko odpowiedzi. Na tematy, które mnie interesowały i które drążyłam. Tak, że bardzo wcześnie się dowiedziałam o tym wszystkim.
Większość moich krewnych, aż do wyjazdu, mieszkała w Łodzi. I razem obchodziliśmy święta. Zawsze miałam podwójne, bo moja polska babcia robiła święta katolickie, a druga, która zresztą pozostawała z nią w dobrej komitywie, robiła żydowskie ś u siebie w Łodzi, i tam jeździliśmy.
Czyli i Wielkanoc, i Pesach.
Tak, Pesach to właśnie Wielkanoc.
Tak, ale w tym sensie, że miała pani śniadanie wielkanocne i seder pesachowy. To mam na myśli.
Tak, tak.
A wspominała pani przedtem o swoim dziadku kolejarzu.
Tak mój dziadek pracował na kolei…
Ale to żydowski dziadek, czy polski?
Żydowski. Mój polski dziadek bardzo dawno zmarł. Jako stosunkowo młody człowiek jeszcze przed wojną. Więc z nim w ogóle nie miałam kontaktu. Ponieważ on część życia spędził właściwie w szpitalu. To trwało lata. Więc jakby go nie było. Nawet moja mama nie czuła właściwie, że ma jakiegoś ojca i nie wiem, czy go zdążyła poznać. Miała jeszcze siostry, ale były sporo starsze i wychowywały się gdzie indziej, u ciotek, nie razem. Tak że z tym dziadkiem nie mam żadnych wspomnień, nawet takich zasłyszanych.
Wspomniałam o tym dlatego, żeby powiedzieć, że w domu mówiło się po polsku. Dziadek miał chyba skończonych kilka klas gimnazjum, a potem musiał już pracować. Ale na kolei przecież na ogół byli Polacy, więc on mówił po polsku tam i mówił po polsku w domu. W domu u mojego ojca i jego braci oczywiście mówiło się po polsku, ale oni rozumieli po żydowsku.
Ojciec chyba nawet też mówił po żydowsku. Pamiętam, jeszcze Teatr Żydowski był na Królewskiej, to chodziliśmy tam. Nie było jeszcze słuchawek i słuchanie dialogów w jidysz bardzo mi się podobało. Potem dostałam takiego bzika, że zaczęłam sama uczyć się alfabetu, zaczęłam czytać, zaczęłam jakoś mocniej się tym wszystkim interesować. I ojciec mnie w tym wspierał. Więc sama sobie zafundowałam jeszcze taką edukację. Taką, powiedzmy, kulturową też.
Miałam koleżanki, zwłaszcza w Łodzi. One chodziły do żydowskiej szkoły i śpiewały tam w chórze. To były takie wakacyjne znajomości, ale potem kontynuowane. Bo jak mówię, część mojej rodziny mieszkała w Łodzi, ja wciąż tam jeździłam i wtedy widywałam się z tymi osobami. Tak że mocno się tym zainteresowałam.
Teraz gdy mam kontakt z osobą, mniej więcej, w swoim wieku z tego naszego żydowskiego środowiska, to mi się wydaje, że nie wiedzą o podstawowych rzeczach, podstawowych pojęciach… W ogóle o niczym. Dziwię się bardzo, że, nawet gdy odkryły swoje pochodzenie nigdy się tym nie interesowały. No, ale tak jest. Więc ja się czasem czuję jak ostatni Mohikanin.
No, chyba tak źle jednak nie jest… Ponieważ są pokolenia następne. I z tego, co wiem, to najbardziej zainteresowane jest trzecie pokolenie…
Tak, wydaje mi się, że tam nastąpiła taka luka, a potem…
Jakby nasze dzieci…
Jakoś podjęły te tematy, tak…
Czy pani miała jakieś problemy związane ze swoim pochodzeniem? Czy miała pani takie doświadczenia?
Nie, nie mogę powiedzieć, żebym miała jakieś przykre doświadczenia. Ale też, wie pani, to było takie środowisko jednak, nie antysemickie, bez tego typu uprzedzeń. Tobyła szkoła TPD, więc jednak trochę inaczej niż wszędzie. Nie było tam religii, więc nie było takich punktów zapalnych itd. A potem, na studiach ja o tym nie mówiłam… Nie dlatego, że coś ukrywałam. Gdyby mnie ktoś zapytał, to bym powiedziała, ale nikogo to przecież nie obchodziło, więc trudno się z tym wyrywać. Chociaż doktor Prot uważa, że to była taka… Że ja uległam zmowie milczenia. Ale nie bardzo sobie wyobrażam, jak miałam to zrobić.
Oczywiście.
Znam osobę, która wszędzie, gdziekolwiek się pojawiła, zaczynała od tego, że jest Żydówką i nie chodzi do kościoła. Ale czy to było konieczne, to nie wiem. Dlaczego się miałam tak tłumaczyć. Uważałam już później, że to moja osobista sprawa, po prostu. Więc komu chciałam, to mogłam powiedzieć, a na uczelni akurat nie byłam z nikim aż tak blisko. Aczkolwiek w jednym doktor Prot miała rację – że i tak wszyscy wiedzieli, jak się wiele lat potem okazało. Oczywiście, nie w tym sensie, że to był dla nich też jakiś tam problem. Nie, ale wiedzieli.
A 1968 rok?
Wtedy już pracowałam. I też – można tak powiedzieć – w ognisku zapalnym. To była moja pierwsza praca; w 1965. zaczęłam pracowaćw PWN-ie, w redakcji encyklopedii. Znana historia, co się tam wyprawiało. Tam nastąpiły masowe zwolnienia, szykany. Jakieś czystki. Personalnie mnie to nie dotyczyło. Nie zostałam wyrzucona z pracy, ani ni… Ale sama się stamtąd przeniosłam. W 1970. roku udało mi się stamtąd odejść i potem pracowałam przez bardzo długie lata w Państwowym Instytucie Wydawniczym, a potem jeszcze „u Prószyńskiego” – to już kilka lat przed emeryturą. PIW się rozpadał właściwie w posadach. To już nie miało sensu.
Co panią skłoniło, żeby się zapisać do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”?
Wie pani, ja najpierw zostałam zobligowana przez moją jedyną znajomą, nawet nie tak bardzo bliską, do tego, żeby zgłosić się do ŻIH-u, żeby tam załatwić… (Chodzi o niemieckie odszkodowania dla Dzieci Holocaustu). Wtedy Małgosia Bronikowska tam załatwiała te sprawy. I tam dostałam papiery. Byłam przekonana, że nic z tego nie będzie. Zwłaszcza że ja mam tylko półżydowskie pochodzenie. Ale wytłumaczyła mi, że ponieważ raczej trzymają się norm norymberskich, więc podpadam pod to.
Normy norymberskie – właściwie ustawy norymberskie. Ustawy rasowe uchwalone w 1935 r. m.in. określające, że żydostwo dziedziczone jest do trzeciego pokolenia.
I potem, chyba w 1996 roku, zgłosiłam się do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce. Wtedy przewodniczącą była jeszcze Zosia Zaks. Jakub potem, po jej śmierci. I tam jestem od tej pory. Przynależność do Stowarzyszenia bardzo mi pomogłao – mam tam zapewnioną pomoc psychoterapeutyczną i od wielu lat z niej tego korzystam. Co tydzień spotykam się na sesjach z panią doktor, właściwie teraz już profesor, Katarzyną Prot-Klinger. Ona mi bardzo pomogła w różnych gorszych, słabszych momentach, bo przez ten czas straciłam resztę rodziny. Tzn. zmarł mój młodszy brat, potem bratowa, oczywiście mama zmarła jeszcze wcześniej. I zostałam całkowicie sama, nie mając j żadnego i będąc osobą dość schorowaną. Sądzę, że jak ktoś jest sam, to stara się sobie poradzić i w końcu jakoś potrafi. Zwłaszcza, jeśli ma tego typu wsparcie profesjonalne.
Zofia Zaks (1935-2001) – historyczka i działaczka społeczności żydowskiej w Polsce. W latach 2000-2001 przewodnicząca Sowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce.
Jakub – prof. Jakub Gutenbaum (1929-2017), inżynier specjalizujący się w automatyce i robotyce, pierwszy przewodniczący SDH (1991-2000), przed Zofią Zaks, nie po, jak zapamiętała p. Wiesława.
A potomkowie pani stryjów? Czy pani ma z nimi jakiś kontakt?
Oni też już nie żyją.
Ale ci którzy wyjechali, mieli dzieci, wnuki?
Mieli, tak. Mam kuzynów w Izraelu i w Kanadzie. No, teraz nikt nie pisze listów, ale jesteśmy w kontakcie telefonicznym. Ale raczej z tą stroną izraelską. Tam mam dwoje kuzynów. W Kanadzie mam troje kuzynów. Oni są o kilka lat ode mnie młodsi, bo ja byłam najstarszym dzieckiem w całej tej rodzinie. Teraz telefonicznie się kontaktujemy, po prostu. Krewni z Izraela byli tutaj kilka razy.
Na początku naszego spotkania pokazała nam pani tomik wierszy, w którym – wydaje mi się – są pani jakieś odniesienia do pani dzieciństwa.
Tomik jest głownie poświęcone wątkowi żydowskiemu, ale jest tam też kilka innych wierszy. Napisalam o tym na tylnej stronie okładki, czyli na tzw. pleckach.
Kiedy zostałam już sama, coraz częściej wracałam myślami do okresu dzieciństwa, okupacji i opowieści, tych wszystkich narracji z czasów wojny, których się nasłuchałam. I zaczęłam robić notatki. Potem pomyślałam, że może warto to wydać. Pokazałam kilku przyjaciołom. Powiedzieli, że jak najbardziej. Doktor Prot też to widziała przed wydaniem. Ona w ogóle ze mnie wydusza te wiersze. Nawet nie opublikowane muszę jej pokazywać, bo strasznie nalega, żebym wydała drugi tomik. No, ale on już nie będzie aż tak bardzo monotematyczny może. Tutaj właśnie chciałam jakoś zamknąć, tak dla siebie, uporządkować te wspomnienia. I żeby nie przepadły zupełnie. Bo ja nie mam ich komu przekazać.
Uważam, że wszyscy, którzy coś pamiętają, nawet niewiele, którzy mają komu to przekazać, powinni postarać się pogrzebać w pamięci i te odpryski, te szczątki przekazać… Bo gdy skończy się nasze pokolenie, i jeszcze kawałek dalej, to nikt już nie będzie pamiętał. To by było coś strasznego. To byłaby bardzo, bardzo posępna perspektywa.
To dlatego właśnie powstał „Zapis pamięci”. Żeby te wszystkie państwa wspomnienia zebrać w jednym miejscu i żeby one przetrwały.
Ja postanowiłam w tych przekazach jakoś uczestniczyć.
Bardzo pani dziękuję.
Rozmawiała: Anna Kołacińska-Gałązka
Rękawiczki 1942
Z szorstkiej, lichej, wojennej włóczki
w kolorze buraka
zrobiła rękawiczki.
Przy każdej para perłowych guziczków
z lepszych czasów.
Rękawiczki na moje
półroczne ręce,
żeby nie marzły
w cudzej komórce.
Zaklęła w nie
życie dla mnie:
Dziecko, które ma takie rękawiczki,
musi przeżyć.
Takie eleganckie rękawiczki…
Wiesława Karaczewska „Stamtąd”,
wydawnictwo TIKKUN, Warszawa 2017
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl