Zbigniew Ryszard Grabowski (Ryszard Abrahamer), urodzony w 1927 r. (2)
Jestem Polakiem i Żydem
[Publikujemy dwa wspomnienia Zbigniewa Ryszarda Grabowskiego. Drugie można przeczytać wybierając „Zbigniew Ryszard Grabowski (1)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Wspomnienie czyta Andrzej Szeremeta
Filmowe wspomnienie Zbigniewa Ryszarda Grabowskiego jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Jestem z rodziny żydowskiej, ukrywałem się po stronie „aryjskiej” pod obcym nazwiskiem. Zaraz po wybuchu powstania w sierpniu 1944, zgłosiłem się do służby i służyłem (bez broni) w pomocniczej drużynie saperskiej batalionu AK „Kiliński” (pseudo „Chemik”). Powstanie uważam za najważniejszy i (w początkowej jego części) za najszczęśliwszy okres mego życia. Byłem w euforii, zachłystywałem się wolnością, biało-czerwoną opaską i wytęsknioną walką z Niemcami.
Była to reakcja 17-letniego odludka po strasznych, nieskończenie długich latach okupacji niemieckiej, gdy każdej chwili żyłem ze świadomością zagrożenia śmiercią. Śmierć symbolizował dla mnie w tym czasie każdy Niemiec. Kryla się ona jednak również i w spojrzeniach moich bliźnich – katolików; patrząc ludziom w oczy zauważałem czasem charakterystyczny błysk, który sygnalizował mi, że natychmiast muszę temu człowiekowi zniknąć z pola widzenia i unikać go na przyszłość.
Ale i w powstaniu nie miałem najmniejszej ochoty ujawniania swej tożsamości, mimo że nie było groźby Gestapo. Ludzie, którzy okupacji nie przeżywali, nie wiedzą, jak niszczący wpływ na podświadomość naszego społeczeństwa, skądinąd przecież tak Niemcom wrogiego, miała systematyczna niemiecka propaganda antysemicka. Na ludzi mniej rozumujących i na ludzi małej wiary działał przykład jak można bliźnim gardzić, poniżać go, zabijać bezkarnie lub z zyskiem wydawać na śmierć.
Blisko połowa mieszkańców Warszawy – noszących opaskę z gwiazdą Dawida, lub bez niej kryjących się przed śmiercią – została otoczona nie tylko murem i niszczona była nie tylko głodem, chorobami i masowym mordami…
A więc i w Powstaniu, w AK, nie miałem zamiaru swej, z takim trudem latami chronionej tajemnicy, ujawniać i chwalić się, że dotychczas przeżyłem. W moim otoczeniu było zresztą wielu wspaniałych ludzi, na czele z organizatorem i dowódcą naszej drużyny, Ciepłowskim („Transformator”), inżynierem z elektrowni na Powiślu, którego szczerze podziwiałem.
Przytoczę tu dwa wydarzenia, oba z pierwszej polowy sierpnia 1944. Budowałem pod obstrzałem umocnienia strzelnicze na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, tam gdzie dziś stoi rotunda PKO. Zbliżył się do mnie sierżant – również z opaską AK na ramieniu – przyjrzał mi się i wyciągając pistolet krzyknął: „ty Żydzie, Niemcy cię nie wykończyli, ale ja cię wykończę!” Na szczęście był pijany, a ja dwakroć młodszy od niego. Udało mi się przed nim ujść w ruinach, a jego strzały za mną były niecelne. Ale były!
Pewnej nocy budowaliśmy pierwsze przejście (początkowo naziemne, między workami z piaskiem) w poprzek Alei Jerozolimskich, łączące Śródmieście-Północ ze Śródmieściem-Południe. Wnosiliśmy – bodajże z domu Al. Jerozolimskie 22 – worki z piaskiem, uzupełniając wyrwy w osłonach z obu stron, wywołane wybuchami pocisków z niemieckich czołgów, strzelających wzdłuż Alei. Dołączył się do tego gęsty ostrzał od strony rogu Nowego Światu, z BGK i z Cafe-Clubu.
Przyszło wtedy do nas trzech wynędzniałych i obdartych młodych ludzi, oświadczając, że są Żydami, którzy przeżyli i chcą wziąć udział w walce z Niemcami. Porucznik AK kierujący wtedy naszą pracą – nie pamiętam już, czy był to „Leszek” czy „Szary” – dał im od razu bardzo niebezpieczne zadanie, uzasadniając to mniej więcej tak: „pokażcie, że chociaż Żydzi nie jesteście tchórzami. Wasze życie jako Żydów i tak przecież niewiele jest warte, więc się śmierci nie bójcie. Dzięki nam przeżyliście, więc idźcie teraz pierwsi, może oszczędzi to innych chłopców.Ta pogarda i poczucie niczym nie uzasadnionej wyższości (wpojone przez niemiecki przykład i propagandę) pojawiało się u ludzi skądinąd dzielnych i na pozór przyjaznych.
Setki Żydów ocalił z Gęsiówki batalion „Zośka” (co słusznie przypomniał w liście do „Gazety Wyborczej” mój przyjaciel Juliusz Bogdan Deczkowski – „Laudański”). Byli jednak i tacy żołnierze i oficerowie AK (nie piszę tu nic o NSZ, bo z własnego doświadczenia nic nie wiem), którzy przyczyniali się w różny sposób do śmierci Żydów.
Powstanie było wspaniałym i bohaterskim zrywem, ale nie wszyscy powstańcy byli wspaniałymi ludźmi. Idealizowanie swego narodu jest zawsze fałszem. I tu znów kilka faktów. Mój ojciec został w 1943 wydany Niemcom przez agenta Gestapo – Żyda (!). Na Szucha uratował mu życie oficer Gestapo(!), który rozpoznał w nim kolegę z tego samego pułku w I Wojnie Światowej. Jak się później dowiedziałem, był to naczelnik „referatu żydowskiego” Qiidische I Abteilung), o którym inni gestapowcy mówili, że od niego żaden Żyd żywy nie wyszedł.
W parę miesięcy potem dozorca domu przy ul. Zielnej 45, Polak i katolik, po bezskutecznej próbie szantażowania moich rodziców sprowadził Gestapo (!) – a tenże kat z tegoż poczucia koleżeńskiej solidarności frontowej ich uwolnił.
Ratował mnie nasz sąsiad, kleryk Stanisław Kowalski, silnie zaangażowany w działalność konspiracyjną bardzo prawicowej i antysemickiej organizacji „Pług i Miecz” (czy też może „Krzyż i Miecz”?). U jego brata, harcmistrza Antoniego Kowalskiego ukrywałem się w Henrykowie przez szereg tygodni. Obaj działali wyłącznie z pobudek serca, mimo iż narażali całą swoją rodzinę.
Zimą 1944-45 w więzieniu w Kutnie pewien Polak wskazał mnie Niemcowi – jako Żyda, co oznaczało śmierć. Tymczasem ten Niemiec, lekarz więzienny, ocalił mnie, pouczając zarazem jak mam owego donosiciela unikać. Trywialną prawdą jest, że są ludzie dobrzy i źli, szlachetni ale i podli w każdym narodzie. Kto tego widzieć nie chce, nie zrozumie niczego.
Ostatnim transportem wywieziono mnie ze strasznego łódzkiego więzienia w Radogoszczu, w którym Niemcy tuż przed ucieczką spalili żywcem około trzech tysięcy więźniów. Czy wolno mi za to winić wszystkich Niemców?
Przez pierwszych 15 powojennych lat budziłem się w nocy z krzykiem, bo wciąż śniło mi się moje śledztwo na Gestapo w Kutnie. Potem pojechałem na kilka miesięcy do Niemiec, gdzie na jednym z uniwersytetów poznałem zupełnie innych Niemców, uczonych z kręgu, ściętego przez hitlerowców toporem, pastora Bonhoeffera. Jestem z nimi do dziś zaprzyjaźniony. I odtąd nie miałem już więcej snów o Gestapo.
I jeszcze uwaga końcowa – przez 6 lat mojego szkolnego życia przed wojną nie słyszałem przeciwstawień typu „Polak – Żyd”. Rozróżniano – „katolik – żyd”. W świadomość ludzi kryteria „narodowościowe” („rasowe”) wprowadzili chyba głównie Niemcy. Znani mi wówczas Żydzi czuli się Polakami, potem o Polskę walczyli i wielu z nich za nią zginęło. A gdyby mnie ktoś zapytał, czy jestem Polakiem, czy Żydem – nie umiałbym mu odpowiedzieć „aut-aut”, bo jestem jednym i drugim. Pytania takie powinny przejść do historii niemieckiej – i sowieckiej! – okupacji.
Wspomnienie pochodzi z książki„ Losy żydowskie świadectwo żywych”, Tom I, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1996
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl